sobota, 28 listopada 2015

Niby nic a jednak... - do czego nie mogę przyzwyczaić się na Tajwanie (projekt Klubu Polki na Obczyźnie)

Przyleciałam na Tajwan nie wiedząc za wiele na temat tego kraju.. No wiecie, małe chińskie rączki składające breloczki do kluczy które piszczą na gwizdnięcie, kimona, ryż, kung-fu pandy i muzyka przypominająca miauczenie kotów. Aha, no i że Tajwan to Chiny ale nie Chiny.

Przylatując po raz pierwszy - zakochałam się w tym kraju, wszystko było super, mega, cudowne i w ogóle och ach Hellou Kitti, a Polska to 100 lat za Murzynami. Z powodu bardzo pobieznej znajomości realiów i języka łykałam propagandową słodko-tęczową papkę jak młody pelikan i jedyne co mi się nie podobało to fakt że musiałam wrócić do zimnego i burego kraju nad Wisłą. Kiedy przyleciałam za drugim razem - byłam już na własną rękę, parasol ochronny nieco przeciekał (bo już nie miałam uczelnianej opiekunki, co załatwiała każdą sprawę) i byłam coraz bardziej zdana na siebie i rozumiejąca po chińsku. No i rzeczywistość zaczęła nieco skrzeczeć. Ale po trzech latach spędzonych tu wiem, że Tajwan jest fajnym miejscem do życia - aczkolwiek rzecz jasna jak zawsze, są rzeczy które mi przeszkadzają.
Z drugiej strony - przywykłam do wielu niespotykanych dotąd aspektów dnia codziennego:
- komarów z dengą i bez, nieodmiennie powodujących wściekle swędzące bąble
- trzęsień ziemi
- tego, że wszyyyyyyyscyyyyy Tajwańczycy wyglądają tak samo (no dobra, po jakimś czasie zaczyna się widzieć różnicę, za to białasy zlewają się w jedną spoconą jasnoskórą masę)
- chodzenia w maseczkach na co dzień - szczerze mówiąc, nawet mi tego brakuje
- helloukitaśności i słitności wszytskiego, łącznie z papierem toaletowym w nadruk z usmiechniętych truskawek
- chodzenia z parasolką po ulicy i unikania słońca jak morowej zarazy (to odróżnia świeżo napłyniętych od tych co już nie jeden upał tu przeżyli i nie jarają się tak bardzo temperaturą +25 w końcu listopada) i wielu, wielu innych.
No ale Polak nie będzie Polakiem jak nie ponarzeka, bo inaczej fluidy wątrobowe zaleją organizm. Zatem proszę bardzo - co mi na Tajwanie nie pasuje i czego jeszcze nie umiem przyswoić / zignorować / przestawić się?

1. Stadność. 
Jestem nieco aspołeczna, ale w Polsce dawałam radę. Jak miałam potrzebę, to spotykałam się ze znajomymi, jak ogarniały mnie psychopatyczne ciągoty to zaszywałam się w sobie i siedziałam na szezlongu w samotności mnisiej aż mi nie przeszło.
Tymczasem na Tajwanie wszytsko robi się pospołu. Zadania na zajęciach są prawie wyłącznie grupowe, obiady wciąga się - grupowo (przy czym z naszym "wyjściem na obiad" w kontekście komunikacji międzyludziej ma to mało wspólnego, ot chodzi o pospólne siorbanie zupy żeby zniwelować statystyczne prawdopodobieństwo ataku komara na stołującą się osobę), na zakupy do warzywniaka chadza się - a jakże, grupowo. Ba! nawet toalety (głównie męskie) są "grupowe", bez parawanów - czyli siusianie odbywa się, rzecz jasna - wspólnotowo. 
Przy czym owa stadność ma charakter bardzo powierzchowny - zatem twój najlepszy obiadowy przyjaciel z którym stołujesz się od roku wcale nie musi być twoim kolegą. Ba, zdarza się że nawet zdecydowanie nie chce nim być, ale pasuje mu jeść w białoskórym towarzystwie (bo blada twarz ściąga pełną atencję komarów, więc zwykły skośnooki może spożywać w spokoju). 

2. Tajwańskie nawyki żywnościowo-jedzeniowe
Nie, nie chodzi o menu - bo tu jednakowoż de gustibus .... , więc nawet te nieszczęsne lody o podłym smaku, krakersy waniliowe i pomidory z rodzynkami jakoś przełykam. Cudem i na głębokim wdechu ignoruję także sławetne cuchnące upiornie tofu, staram sie nie czuć cukru w kotlecie, nie zastanawiam się z czego "to" jest zrobione, w restauracji proszę o ograniczenie dosmaczenia mi posiłku kilogramem MSG (glutaminiam sodu). Da się żyć!
Ale - do urff urfff nędzy, z Tajwańczykami jeść nie mogę. Nie jestem w stanie i basta. Od dziecka wpajano mi "kto mlaszcze dostanie w paszcze" "kto siorbie dostanie po torbie" i "nie chwal się tym co przeżuwasz", a także "najpierw przełknij, potem mów". Taki standard znaczy... No właśnie, mnie, w Europie. Bo Tajwańczykom - nie. Zatem standardem są gromkie "siooooorb" i "sluuuuurrrrrp" odbijające się echem w całej okolicy jadłodajni plus pokrzykiwania w takiej tonacji, barwie i koloraturze że mi się aż pałeczki gną w chińskie osiem. No dobra, wyłączmy fonię, Ale wizji już nie umiem, a tu z każdej strony czyha na mnie otwarta paszcza, w ktorej pieczowłowicie przeżuwana i przegryzana strawa memlana jest na podobieństwo prania wirującego a pralce... 
Normalnie jadam sama, ewentualnie z Mlodocianym, ktory po dłuższej indoktrynacji zaczął jeść bardziej cywilizowanie - tzn zamyka paszczę i siorbie półgłosem (osiągnięcie tego stanu wymagało długiego i grupowego wysiłku, czyli wszyscy Polacy w Kao przeciwko krowiemu przeżuwaczowi! - ale dalismy radę), ale czasem wypada mi zjeść wyszukańszy posiłek z kimś innym,na przykład kontrahentem... To czasem robi się coraz częstsze, a moja waga leci w dół (to akurat pozytywny skutek, bo na MSG i innych frykasach z wiotkiej trzcinki robiłam się babmbusem na sterydach), a na brzuchu mam kratkę bez Ewy Chodakowskiej, dzięki rozpaczliwemu zaciskaniu zawartości żołądka chcącej dołączyć do biesiady na górze...
3. Gry uliczne
Są dwie podstawowe: jedna - głupi białasie wywal się na wypolerowanym do połysku marmurowym chodniku przed mą hawirą (za wybite zęby, obite kolana i podzelowane oczy przyznawane są dodatkowe punkty) - bo tajwańskie chodniki (o których pisała na przykład Dorota) to istny labirynt o zmiennej wysokości i sliskości, o ile rzecz jasna w ogóle są.
Druga to; "i tak cię przejadę i jeszcze zaparkuję, o!". Tajwańczycy jeżdżą tak, jakby w zamiast kursu na prawo jazdy ciupali w GTA, a samo prawo jazdy dostawali za naklejki w Sevenie... Serio, jeżeli kiedykolwiek zachce się wam kląć w niebiosa bo jakiś europejski patafian zamiast zwolnić przed przejściem pocisnął w gaz i ochlapał was kałużą - to zapraszam na Tajwan, bo po tej wycieczce będziecie takiemu kierowcy błogosławić i dziekować za wspaniałomyślność... A tajwańskie parkowanie - na przejściu dla pieszych, na wjeździe, na bramie, na ścianie, w salonie to jest temat na epopeję. 
4. Trudna sztuka komunikacji
To jest dla mnie największy problem. Niby cośtam kumam po chińsku, niby Mlodociany tłumaczy mi oczywistke oczywistości jak upośledzonemu dziecięciu - więc cośtam łapię, ale porozumiewanie się na poziomie jakimkolwiek grzecznościowym stanowi dla mnie labirynt z przeszkodami. Dodatkowo - przecież mówię po chińsku więc taryfy ulgowej brak... Przytoczę wam przykład, udział biorą Ja, Młodociany i Becky (studentka z Wendzarni, z którą chodziłam na jakieś zajątka 2 lata temu).
Becky: O, cześć Majia, jak super cię spotkać, dawno się nie widziałyśmy!
Ja: O, cześć (yyyy kto to urffa jest???).... Becky, sto lat cię nie widziałam!
B: Oooo (ekscytacja), cudownie cię spotkać! Musimy pogadać, to może obiad? Chodzmy na pierogi, będzie super! Mam ci tyle do opowiedzenia, ty pewnie też! I w ogóle twój chiński, no jestem pod wielkim wrażeniem (ekscytacja do sześcianu)!
J: Jasne, pierogarnia... To o 12? Spróbuję zająć dobry stolik, żebyśmy się zmieścili wszyscy.
B: Pewnie, kochana! Cudowna jesteś, jak się cieszę że cię spotkałam! W ogóle to musisz wpaść do nas na treningi pływackie, tak ci dobrze szło i wszyscy za tobą tęsknimy! Pogadamy przy pierogach! (Becky znika w czeluściach bramy do Wendzarni)
Młodciany: Dobra,  zabiorę cię na obiad na wieprzowinkę i lody. Tam przy plaży, ok?
J: Ale... Ale... Ale? Sam mówiłeś że mam się integrować i poszerzać koło znajomych! Pierogi, choć nam obojgu wyłażą już uszami strzelając farszem?
M: No tak, ale ona wcale się z tobą nie umówiła na obiad. Tylko była uprzejma, bo nie mogła przejść obojętnie bo akurat na nas wlazła i tak wypadało. Wieprzowinka! Jak się pośpieszymy to jeszcze dostaniemy taką dobrze wygrilowaną, więc ruchy kluchy!

No ale jak dogadać się z ludzmi, którzy nie potrafią mówić tak i nie, tzn nie w sensie wydawania odgłosu gębą, ale w sensie słownikowym?

5. Ostatnia rzecz do której nie umiem przywyknąć na Tajwanie.

Fakt, że 28 listopada w sobotę zamiast wbijać się w bilion kurtek i ciepłych futrzanych bamboszy oraz wełnianych desusów mogę kibicować Młodocianemu pobierającego pierwszą lekcję surfingu na miejskiej plaży w Sizihwan...






Powyższy post powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie z którymi bloguję od jakiegoś czasu. Jeżeli ciekawi cię, do czego nie mogą przywyknąć Polki mieszkające - w Szewecji, Singapurze, Islandii, Szewcji, Maroku, Bahrajnie i innych zakątkach globu - zapraszamy!
Projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” - Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Wciaz brakuje ponad 30 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.

Dla każdej osoby, która zdecyduję się wepsrzeć dzieciaki kwotą większą niż 25 zł, dziewczyny z Klubu przygotowały małą nagrodę niespodziankę - czyli pocztówkę z wybranego miejsca na świecie. Akurat w akcji pocztówkowej nie biorę udziału - ale egzotyki i ciekawych miejsc z których można dostać kartkę nie brakuje. 

PS. Kochani, brakujące liki odsyłające załączę po weekendzie, bo piszę z tableta (komputer padł) a tu linkowanie czegokolwiek grozi wieczystym potępieniem i rozpętaniem III Wojny Światowej

wtorek, 17 listopada 2015

Trzynastkowe mebelki... - czyli o urodzinach i dylematach na obczyźnie

Urodzinowy poranek rozpoczął mi się normalnie - czyli mocno spóźniona w locie pożarłam śniadanie i wpadłam tuż przed dzwonkiem na teścik. Teścik z uwagi na fakt moich urodzin przełozono na jutro, a cała klasa odśpiewała mi piosenki urodzinowe w swoich językach (czyli po azjatycku - japońsku, wietnamsku, indonezyjsku i koreańsku). Było śmiesznie.
Po szkole zaś postanowiłam odnowić zapasy żywnościowe i udałam się do nie najbliższego, ale ulubionego sklepiku z owocami, tuż koło rogu na którym swój śmieszny kramiko-wehikuł parkuje Dziadzio Guawa. Po drodze zaś jest kolejny ulubiony sklepik Starego Wujka Li, trochę ze starzyzną a trochę z drewnianym rekodziełem kleconym przez seniora rodu w czasie wolnym od bawienia wnuków albo i prawnuków.
Wujek Li jest całkiem komunikatywnym starszym panem, który handluje lodówkami i pralkami z drugiej ręki, naprawia telewizory i wyczarowuje ze starych drewnianych strzępów umeblowania prawie nowe elementy wyposażenia wnętrza w przystępnej cenie. A że starocie uwielbiam pasjami, a już zwłaszcza takie "egzotyczne" - to czasem schodzi mi w jego garażo-kramiko-salonie cała przerwa lanczowa.
Na wejściu nieomal potknęłam się o najnowszy nabytek-zabytek, czyli odremontowany regalik. Wiecie, taki chiński, pogiety, ażurowy, z półeczkami i okrągłymi drzwiczkami pośrodku oraz metrami cieniutkich, geometrycznych dekorów z patyczków służących do solidnego zbierania kurzu. Troszkę podobny do tego, ale mniej trącący nowością, z większą ilością półek i rzeźbionych dekorków,z okrągłymi drzwiczkami pośrodku, czcigodnie z lekka nadgryziony zębem czasu, no - krótko mówiąc - śliczny, egzotyczny i zdecydowanie trafiający w mój smak. Te fotki zaś bezczelnie podprowadziłam z taobao - chińskiego allegro, żebyście mogli sobie wyobrazić co mnie tak zachwyciło.

Gapiłam się na niego dłuższą chwilę, przeliczając w myslach budżet na nastepny miesiąc. Przeliczywszy (i zignorowawszy lekkie wejscie na pole rezerwy oznaczające solidną dietę sucho-tostową bez okrasy i bez spontanicznych urozmaiceń w knajpkach jakości wyższej niż "studenckie żarło") gapiłam się nadal, już rozplanowując co postawię na której półeczce i w jakim kąciku mego pokoiku wyeksponuję owo cudeńko żeby każdy mógł dojrzeć i porozpływac się w zachwytach nad mebelkiem i kolekcją egzotycznych gadżetów na nim upchanych, dając mi sposobnośc do opowiedzenia historii a to małego erhu, a to smoczych bożków wiatru z Kinmen, a to kuli z różowego kwarcu, a to słoja wypełnionego muszelkami z egzotycznych mórz, a to kubeczków o fantazyjnych kształtach i wzorach - gdy nagle z przeraźliwą jasnością spłynęła na mnie myśl, i mówiąc kolokwialnie strzeliła mnie w pysk.
- Przecież ty go nigdzie nie postawisz, moja droga. Bo gdzie? Na Tajwanie, w mieszkaniu które zmienisz za pół roku jak się skończy kontrakt? Na plecach będziesz to badziewie targać pomiędzy okresem wynajmu? A może zakopiesz pod jaworkiem, tfu figowcem w miejscu oznaczonym na pirackiej mapie? Czy też wpakujesz owego cienkodeszczułkowego, powyginanego grzmota do bagażu, albo lepiej do pocztowego kartonu i wyslesz do Europy? Wysyłaj, tylko co dalej? Gdzie go postawisz? W piwnicy rodziców? Czy wciśniesz gdzieś na te 5m2 które kiedyś były twoim pokojem, a obecnie są graciarnią, w której nie mieszczą się nawet pudła z dobytkiem jaki masz w Polsce? - głosik sumienia słodki był jak zachęty Ewy Chodakowskiej przy ciśnięciu "Skalpela" i w ogóle nie ociekał ironią. - No dalej, kochanieńka, dasz radę, Złożysz bilion drzazgo-puzzli w które fracht morski zmieni to ażurowe cudeńko, może nawet nie przykleisz superglue tych drzwiczek na amen, żeby dało się je otworzyć... Akurat! A może całe wakacje będziesz nosić regalik w walizce, hę? Ogarnij się maleńka! - sumienie albo zdrowy rozsądek strzelało sarkazmem jak salwą z haubic. Celnie i zabójczo, pozostawiając kurz, dym i gruzy z wizji mebelka...
Nawet nie zapytałam o cenę. Pogładziłam lśniące drewno, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam na oślep do domu, o włos mijając skuterynki Tajwańczyków spieszących w swoich bardzo pilnych sprawach i lekceważących jak zwykle przepisy ogólne ruchu drogowego. Nawet mnie to nie obeszło...
Łzy gryzły mnie w oczy, w gardle rosła gorzka, piekąca kula. Udało mi się nie zrobić sceny na ulicy, ale gdy zatrzasnęłam za sobą drzwi - rozbeczałam się na dobre. Płakania nie ułatwiało wcale to, że chyba pobiłam życiówkę w sprincie na długim dystansie i pomiedzy smarknięciami oraz szlochnięciami sapałam jak zdychający mamut. Przesmarkałam recznik, poduszkę i karton chusteczek - i szlochałam dalej, nad sensem istnienia, nad bólem egzystencji, nad istotą emigracji. Taki mały kryzys, który dopada każdego wędrowca, żyjącego to tu to tam i z konieczności ograniczającego swój stan posiadania do materialnych rzeczy najistotniejszych i bagażu doświadczeń...
Po południu, kiedy osiagnełam stan czerwonolicej i czerwonookiej ropuchy o połysku polerowanego pomidora i zastanaiwałm się nad sprzedaniem wszytskiego i zakupem biletu w jedną stronę do Chile, gdzie mogłabym całymi dniami wypasać lamy - nadciągnął Młodociany z torcikiem i karteczką urodzinową, którą pieczołowicie wyklejał przez cały tydzień. Bez mrugnięcia okiem wysłuchał mocno szarpanej i nieskładnej relacji przerywanej zachłystywaniem się łzami gdy tylko pojawiła się owa symboliczna "sza-aaa-aaa-feczka" i po prostu podał mi nowy karton smarkatek, wsadził torcik do lodówki, a karteczkę z lekka tylko zroszoną resztkami łez do torebki, po czym całkiem autorytatywnie zaordynował;
- Umyj sobie pyszczek księżniczko, załóż okulary i maskę żeby cię ktoś nie zobaczył takiej niewyjściowej i pojedziemy nad morze. Ale już. raz, raz, noo!
Po drugiej misce lodów z muszelek mi trochę przeszło. Po trzeciej "sza-aaa-aaa-feczka" odzyskała poprawną wymowę bez przydechów i zapowietrzania. Czwartej miski już nie zmieściłam, więc wróciliśmy do domu.
- Wiesz, ta szafka, ona wcale nie była taka ładna,  w sumie to naprawdę wielka... I chyba naprawdę nie miałabym z nią co zrobić...
- I musiałabyś ją odkurzać codziennie, i w trzęsienie ziemi by na pewno zrobiło taki bajzel, że musiałabyś do szkoły nie iść żeby pozbierać wszytsko co się z niej wysypie... I pewnie by to wypadło w dniu jakiegoś ważnego testu, albo coś! Ale wiesz co? W internecie widziałem inne szafeczki, takie dla ciebie. Nooo, żebyś mogła chiński ćwiczyć, i są malutkie więc na pewno będzie się dało je spakowac, zobacz! Jak dostanę wypłatę to ci taką zamówię, dobrze?
I Młodociany rzucił się do Ajfona. Po czym poprawiwszy okulary zjeżdzające mu trochę po krótkim nosie zaczął pokazywać i przepytywać:
- A co to?

- 見jiàn widzieć. I 土tǔ, ziemia
- A to?

-Yin yang 陰陽! Ale ładne!
- No ale mówisz to źle, powtórz yīnyáng... Nooo, dobra. A to?

- Ooo, 朋péng z péngyǒu 朋友, przyjaciel. Tylko się trochę rozpełzło...
- Ojtam czepiasz się paru belek za dużo jak bys sama nie dodawała tu i ówdzie nadmiarowych elementów w krzaczkach... Postawisz sobie takie dwie i na nich zdjęcia będziesz mogła poprzyklejać wsztskich swoich przyjaciół, żeby zawsze byli koło ciebie, żebyś nie czuła się taka samotna i smutna, fajnie co? No nie, nie nie, zadnych łez! A to?

- Oooo, xi od lubienia 喜歡xǐhuān i miłości i gratulacji 恭喜gōngxǐ (na weselnych kopertach z pieniędzmi też jest taki znak, podwójny - symbolizujący wielką miłość młodej pary). I jeszcze kota  貓 māo można z tego ułożyć!
- Kota??? Gdzie ty tu kota... Aaaa, no ale co jeszcze, skup się!
- Aaaaach, no tak, jeszcze 福fú, błogosławieństwo!
- No, udało ci się... A to?

- Hahaha, to jest 東dōng wschód i 西xī zachód, postawie je w dwóch rogach pokoju i będę udawać że po jednej jest wschód a po drugiej zachód, choć to naprawdę północ i południe...
- Ty je lepiej ustaw tak, żeby się wszystkie twoje 東西 dōngxī (czyli rzeczy, dobytek i stan posiadania) miały gdzie się poniewierać zamiast się chować po kątach! A to?

- Ooooo przecież to moje ulubione słowo, dlaczego 為什麼wèishéme, tylko jakieś takie ....
- Noooo, niezupełnie, znaczy znów się obijasz przy czytaniu znaków uproszczonych! 
- Eee, gdzie... Ja? W zyciu! No co ty!
- Przecież to jest uproszczone 书s książka. Jak możesz nie zauważyć! Obijasz się bezwstydnie i jeszcze się ze mną kłócisz! Nooo, nie płacz, nie płakusiaj mi, zobacz - jest też książka w normalnym pisaniu 書, a jak koniecznie chcesz to poprosimy Starego Wujka Li żeby przerobił tą uproszczoną na twoje dlaczego, dobrze? Nie płacz, ja sam poproszę!

W końcu dałam się udobruchać torcikiem, sklęsłam i wróciłam do normalnej kolorystyki. Ale ugniatający gdzieś z tyłu głowy problem pozostał. Jakaś taka dziwna tęsknota, smuteczek, niezdecydowanie, coraz bardziej gryząca konieczność zdecydowania się gdzie i jak dalej żyć bo tak w rozkroku to ciężko (zwłaszcza że coraz bardziej mam stracha wsiadając do samolotu rejsowego - czy dolecimy bezpiecznie)... Zwłaszcza że ani na Tajwanie różowo nie jest (w kontekscie pracy zwłaszcza), ani w Polsce tym bardziej, bo czekają tam na mnie problemy przed którymi starannie uciekałam na koniec świata... No cóż, zycie pokaże... "Pomyslę o tym jutro" jak mawiała Scarlett.

A teraz pytanie - który z tych regalików wybrać???

piątek, 13 listopada 2015

Piątek trzynastego na Tajwanie...


Tajwanczycy w piątek trzynastego nie wierzą. Ale i tak celebruja od wczesnego ranka (czyli polskiego wczoraj)

Albowiem dziś są moje urodziny. Życzenia przyjmuję a poprawny wpis Piątkowo- trzynastkowo-urodzinowy pojawi się nieco pozniej, jak ochłonę :)

Tymczasem -dziele się torcikiemtorcikiem. Ponoć bardzo poprawny politycznie i na czasie :)

wtorek, 10 listopada 2015

Idziemy na kawę!

Zabiorę was w moje ulubione miejsce kawowe w Kao.

Cofnijmy się w czasie do września 2011. 
Właśnie przyleciałam z Kasiorkiem, jeszcze trzepie nas jetlag i szok pierwszej nocy na łóżku, które tak naprawdę było stołem, zapachy i dźwięki ulicy są zupełnie nowe a wilgotny upał zwala z nóg nasze białe ciała nastawione na pierwsze jesienne chłody...
Moja "opiekunka podczas wymiany" Monica zarządza wycieczkę po mieście, więc pełzniemy zduszone saunowato-smogową atmosferą miasta, karnie oglądamy co nam jest pokazane paluchem, i oczy mamy wybałuszone jak piłeczki pingpongowe na to, co wcale specjalne i godne wskazania nie jest (przynajmniej według rdzennego mieszkańca). Monica, która pracuje w biurze podróży prowadzi nas po dostępnych w zasięgu punktach obowiązkowych według TripAdvisora bez znużenia (bo klimat zwrotnikowy zna od dziecka) a my w końcu błagamy - kawyyyy, plisss.
Monika patrzy na nas jak na kosmitki - no ale chcecie kawy, będzie kawa.
Zatem - tuptamy ostatkiem sił obok podśmierdującego majestatycznie mulistego bajora, obok z lekka w skwarze wyblakłych wieży straszących karykaturalnym plastikowanym tygrysem i smokiem o zdecydowanie toksycznych barwach, koło drogi po której przemykają się pędem zdziczałe skutery... I jeden krok z ulicy - jesteśmy!

 Lekko trącące prowizorką stoliki od nadwymiarowo zwyrodniałego ruchu ulicznego odgradza tylko klatka i doniczki, po podłodze biegają czarno-różowe prosiaki, ale - pal diabli egzotykę w wersji prowizorycznej - kawa z mlekiem jest, z lodem, mocna, chłodna, orzeźwiająca, mniam! Aż się chce patrzeć znów w lepko-słoneczny dysonans kulturowy dookoła i biegać skakać zwiedzać okoliczne świątynie, które chwilę wczesniej boleśnie raziły zmęczone oczęta swoją nieprawdopodobną hiper-kolorowością i wzorzystością...




Niestety, miejscówka przy Lotus Pond znajduje się kawał drogi od akademika, a i godziny pracy ma niezbyt kompatybilne z wczesnym wstawaniem na chiński o 8 rano, więc bywamy tam tylko gdy dostojne nasze odwłoki są wożone. Na co dzień musimy posiłkować się szczynowatą lurą z Seven Eleven, który nie ma ekspresu, a jedynie kawę w torebkach, ale za to o zapachu creme brulee czy innych wynalazków, mniej lub bardziej trącących Czarnobylem i składem odczynników chemicznych. Ekipa Sevena niestety nie kuma po angielsku, więc trzeba pokazywać paluchem które xiangcao natie 香草拿鐵 czyli vanilla latte chcemy, sztuk dwie. Plusem Sevena są gadżety, które dostaje się po którejś filiżance (na przykład zestaw szklanek i talerzy Hello Kitty, marzenie każdej zerówkowiczki) - ale smak i zapach kawy znad Jeziora Lotosowego jest nie do pobicia...


Gdy wróciłam na Tajwan we wrześniu 2012, pierwsze kroki skierowałam właśnie pod Wieżę Smoka i Tygrysa, nad znajomo cuchnące mułem bajoro z lekka zarośnięte resztkami lotosowych liści.

I odbiłam się od kraty - pod szyldem "Arabica Caffe" ziało pustką i mocno zamkniętym garażem, a nie szumiącym ekspresem i alchemicznymi alembikami do łapania aromatu... Prawie się popłakałam i topiłam smutki w chemicznej lurze z Sevena, międzynarodowym paskudztwie Starbucksa lub w przyzwoitej acz nie urywającej posladków kawie wietnamskiej w kawiarnio-wyżerkowni odległej o 15 minut rączego truchtu od bram Wendzarni. 
Miesiąc albo i dwa później przejeżdżając z Młodocianym mimochodem z jakiejś wycieczki - kątem oka ujrzałam że w Arabica Caffe coś się dzieje, ekspres paruje, ludzie siedzą przy filiżankach odganiających fetor świątynnych kadzideł i przyświątynnego stawu.


Nie mówiłam wtedy po chinsku, trochę rozumiałam - ale odpowiadałam po angielsku, czasem z sensem czasem niekoniecznie i potrafiłam wydusić zamówienie... A potem środowa filiżanka kawy u Mr Lee stała się rytuałem i momentem tygodnia wyczekiwanym nawet bardziej niż obdzielanie czekoladkami wyróżniającego się studenta czy weekendowy wyjazd za miasto...

Lubię tam siedzieć, czas płynie wolniutko jak kawowa mikstura kapiąca z powyginanej rurki (bardziej stosownej do pędzenia bimbru niż kawy)... 
Sącząc swoje latte (Młodociany który jako szanujący się Tajwańczyk nie pije kawy, za to siorbie kwaskowaty napój z kumkwata i cytryny albo chłepta herbatkę z mleczkiem) rozglądam się po wnętrzu pełnym przemieszanych dekoracji aborygeńskich, chińskich i europejskich - plemiennych węży Paiwan, portretów, rzeźb, gramofonów (które nawet grają), młynków do kawy, muszli większych od mojego plecaka...







Mr Lee czasem opowiada mi aborygeńskie bajki, czasem gra na rozmaitych instrumentach - na przykład rogu z wielkiej muszli, w którą zadęcie płoszy wrony, zółwie i komary w okolicy, a czasem nie odzywając się siedzi w kącie i męczy talent, produkując ozdoby, rzeźby, malowidła czy misterne zawijasy służące do niczego szczególnego.

I tak gdy ja wysączę swoją filiżaneczkę latte z dużą ilością mleczka - z powyginanego korzenia wyłoni się powyginany wąż stu kroków 百步蛇, totem Paiwanów. Albo stoliki i krzesła ozdobi misternie powyginany, trącący secesją wzór z nadtopionego drucika.
Czasem pogawędzimy - na przykład że podobny jest do aktora Nolay Pihu , odtwarzającego postać protagonisty w filmie Seediq Bale, albo że mój chiński sie poprawia, albo że jestem Aborygenką, albo jak to było gdy Mr Lee pojechał na wycieczkę do Europy (skąd nawiózł cały bagaż sprzętów do kawy). 
Czasem zostanę pierwszą osobą, której zostaną pokazane nowe gadżety, takie jak szklane mieszadełka do latte, wytopione przez znajomych Mr Lee z plemienia Paiwan.


Czasem zostanę uraczona posiłkiem - czy to fantazyjnie pokrojonym owocem, czy gotowaną  spontanicznie zupą...
Czasem posłucham wykładu Kawowej Akademii Taiwan Arabica, gdzie studenci (zazwyczaj w wieku emerytalnym) uczą się sporządzania naparu o odpowiednim smaku i mocy - od łuskania ziaren, przez ich suszenie, palenie, upychanie w słojach i torebkach, mielenie, ceremonialne wsypywaie do ekspresu i staranne ubijanie mieszanki, przygotowanie odpowiednio spienionego mleczka, które puszystą kołderką rozleje się po aksamitnym brązie kawowego naparu - i opadając na dno wyczaruje spienione chmury o różnym nasyceniu beżów i brązowości...
Czasem po prostu posiedzimy w ciszy, słuchając muzyki plemiennej, a dookoła zupełnie nierealnie biegają gekkony i szumią pędzące tuż obok, za donicami z kawowymi krzakami, wściekłe skutery...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...