piątek, 25 października 2013

Żółta kaczuszka, żółte myśli i żółte żarty małych żóltych ludzików

O słodkiej i „ło kufa ale wielkiej” Kaczuni odwiedzającej świat pisałam już kiedyś.

Tajwańczycy pokochaliją za  słodkość i ogólne cute -sweet-urocze wrażenie. Stąd i motyw przewodni zdjęć z kaczuszką był – właśnie taki, do zrzygania słodziaszny i ociekający cukrem oraz wazeliną. A okolicznościowa piosenka nie tylko burzyła wodę w kolanach i ścinała cukier w kostkach, ale wywoływała we mnie jakże głębokie przemyslenia na temat sensu istnienia i grubości portfela, który przyjełabym w zamian za zaśpiewanie jakże  skomplikowanego tekstu o bezmiarze radości wzbudzonej przybyciem Kaczuszki na Tajwan.
 Tak więc Tajwańczycy łazili nucąc pieśniczkę o żółtej kaczuszce, fociunie strzelali słitasniutkie, na przykład takie:
i na widok żółto gumowego majestatu z dziobem i kuprem reagowali tak entuzjastycznie, jakby kaczka była co najmniej z jabłkami i w buraczkach i jeszcze gwarantowała natychmiastowy orgazm wielokrotny… Natomiast drobna grupa obcokrajowców wyedukowana przez nauczycielkę Chen stwierdziła, że żółta kaczka jest strasznie żółta – i ku zgorszeniu leniwie snujących się w gorącu resztek rozentuzjazmowanego tłumu – machnęli sesyjkę w klimacie tęczowym, każdy w innym kolorze..
Angol – niebieskim. Zyda nie było, ale gdyby był też by robił na niebiesko.
Koreańczyk – czerwonym
Filipinka i Meksykanin – zielonym
A Polka różowym chyba. Albo szaro-brudnym.
Bo po chińsku 黃色 oprócz żółtego – oznacza też „pornograficzne, z seksualnym kontekstem i trącące perwersją lub pożądaniem”. Innymi słowy – 50 twarzy Greya zamiast 50 odcieni szarości zawiera żółć w szerokiej gamie nasyceń. Koreańczycy pornografię kojarzą z „czerwoną książką” 빨간책. Hiszpanie i Filipińczycy kojarzą żarcik o kontekscie 18+ z zielenią, Anglicy i anglojęzyczni z niebieskim (blue  joke). Żyd powie „ראש כחול niebieska głowa” nie mając na myśli żołnierza sił rozjemczych pod egidą OZN w charakterstycznych smerfnych hełmach, ale osobę, której ciśnienie z dolnych rejonów korpusu rzuca się na mózg.
Jak ładnie to ujął kolega- nauczyciel angielskiego, ustawiając się do zdjęcia: English lesson for the day. „Duck” ends in the -uck sound. Can you think of any other rhyming -uck words?
Tak, znalazłam – „Pluck up the courage”, odważyć się. Aczkolwiek dwa inne narzucały się dosyć mocno…

wtorek, 22 października 2013

Słodko, kolorowo, bezpiecznie

Tia…. Skojarzyło mi odpowiednio, ale nie o tym zupełnie miało być

Na Tajwanie podstawowym narzędziem poruszania siebie, psa, rodziny, zakupów, parasola ogrodowego, drabiny i sprzętu AGD też – jest skuter. Ponieważ Tajwańczycy jeżdżą czując zew krwi kamikaze (tak, w okresie II wojny światowej Tajwan był częścią Cesarstwa Japonii, i Tajwańczycy walczyli po stronie Japończyków, a nawet wstępowali do „Specjalnego Korpusu Uderzeniowego Boski Wiatr”). Innymi słowy ponosi ich fantazja ułańska a gubi krótkowzroczność i astygmatyzm, więc  codziennością są stłuczki z udziałem skuterów, pieszych, samochodów, ścian, wysepek drogowych i innych „stron trzecich”.
(A całość prosi się o parę celnych strzałów z bazooki lub  jeden z małej bomby atomowej, żeby ten burdel raz a porządnie ogarnąć raz na zawsze… – ale dziś nie o moich frustracjach, bo przecież to ma być Keai, Słodko i Cute na Dobry Początek Tygodnia)
Rząd tajwański wydał w trosce o bezpieczeństwo obywateli dekret o obowiązkowym kasku. Który Tajwańczycy czasem noszą a czasem nie. A jeżeli już noszą – to kask powinien być możliwie – słodki, słodziaszny, cute i keai. Są więc kaski różowe, z kotkiem i pokemonami, z wszelkimi bohaterami kreskówek a także (ostatni rzut) z Żółtą Kaczuszką, oraz – ponieważ Tajwańczycy kochają jeść – to i z artykułami spożywczymi też. Do wyboru, do koloru – jak widać.
Ale ani krowa, ani Patrick, ani małpka nie podbiły mego serca… Powiedzmy, że z rozbawieniem zaprawionym wyższością oglądałam kolorowe kaski koleżanek i kolegów (orientacji homoniepewnej, prawdziwy mężczyzna bowiem nie założy na siebie czegoś .. yyyy. takiego…. mam nadzieję!). Ale – po dłuższym pobycie trafiłam na coś, co powoduje, że łamię się co do wydania 50PLN na kawałek plastiku z dodatkami…
Moje ulubione – kolorowe, apetyczne, z błyszczącymi nalepkami holograficznymi, z frędzelkami na czubku – Pan Arbuz i Pani Truskawa :D
Co do walorów praktycznych – te hełmy są do wyglądania i sprawiania pozorów a nie jakąkolwiek gwarancją bezpieczeństwa. Chronią głowę mniej niż np toczek do jazdy konnej – przy czym w toczku i na koniu z założenia nie jeździ się po asfalcie…  Tak naprawdę wiele z kasków to po prostu plastikowa skorupka z małą (lub wręcz żadną) ilością gąbki/pianki/innej substancji absorbującej uderzenie. Prawdziwy kask ma kolega Ben, ponieważ uprawia on dyscyplinę sportu znaną jako „wyścigi tuningowanych skuterów”, które potrafią zasuwać powyżej setki po ulicach miasta… Bena kask to model Power Rangers, z osłoną na twarz, z osłoną szczęki, wyłożony czymś miękkim i z lekka ściskającym, dzięki czemu trzyma się na głowie i nie majta na boki. Ale kask Bena kosztował też coś ponad 1000 PLNów, a truskawka – około 50 …
Ale za to truskawka wygląda słodziasznie :D

poniedziałek, 21 października 2013

Inwazja kosmitów

Gdzieś daleko, w odległej galaktyce, na odludnym posterunku rozległ się alarm.
Ultrawrażliwe czujki wychwyciły nanocząstki niosące prawdopodobieństwa istnienia specyficznej substancji organicznej, oddalonej o znaczny dystans. Cały sprzęt pomiarowy został zwrócony w tym jednym, obiecującym kierunku, z którego dochodził sygnał. Słaby, acz regularny - potwierdzał pierwszą diagnozę. Tam – gdzieś w przestrzeni znajdowała się niewątpliwie substancja organiczna, o właśnie tych konkretnych, pożądanych właściwościach, idealnej charakterystyce biochemicznej.

W atmosferze rozgorączkowania i entuzjazmu podjęto szybką decyzję o wysłaniu grupy zwiadowczej, która po dokonaniu pobieżnego rekonesansu rozbije obóz i zabezpieczy stosowną ilość baz wypadowych, wyznaczy szlaki, oceni ilość, jakość i dostępność złóż oraz kwestie bezpieczeństwa – a w wypadku pomyślnych rokowań inwazja ruszy pełną parą. Nie, nie inwazja – pokojowa misja badawcza, inwazja to takie słowo niosące zdecydowanie niekorzystny kontekst. Zwiadowcy otrzymali zatem szczegółowe instrukcje – unikać konfrontacji, otwartego ataku, a najlepiej w ogóle unikać wykrycia. W razie niespodziewanego kontaktu demonstrować postawę „przybywamy w pokoju” i wycofywać się w miarę możliwości, powiadamiając rzecz jasna bazę.

Z meldunku: „Naprowadzanie było precyzyjne, według sygnału rosnącego w miarę zbliżania się. Według przyrządów złoże łatwo dostępne, średniej wielkości. Teren zróżnicowany, ale nie trudny, atmosfera czyta, brak pułapek czy substancji toksycznych. Nie stwierdzono śladów wcześniejszego zwiadu, brak wrogo nastawionych form żywych. Wysyłamy jednego ochotnika na rozpoznanie terenu. Reszta czeka w pogotowiu"
Tymczasem na planecie Ziemia…

Obudził mnie dziwny ni to szelest, ni to chrobot. Nie do końca wyrwana ze snu spojrzałam w górę i w półmroku rozproszonym łuną miasta sączącą się przez zasłony – ujrzałam czułki. Chwilę zajęło mi ogarnięcie co się dzieje i zogniskowanie krótkowzrocznego spojrzenia bezbronnej sarenki na czymś, czego zdecydowanie na wezgłowiu mego łóżka uprzednio nie było, i….

Sekundę później do lotu zerwał się karaluch, taki z 5 cm długi, ciężko przefrunął tuż nad moją twarzą, wylądował na biurku i gapił się bezczelnie.

Zanim zapaliłam światło i uzbroiłam się w różowego papucia ostatecznej zagłady – on niestety spierdolił. Wychylił się na moment w okolicy kosza na śmieci, jednak ostrzeżony ruchem powietrza -skrył się pod łóżkiem, szybko klucząc po posadzce.

Po nieskończenie długiej chwili ujrzałam go znów, na biurku, zastygniętego w bezruchu. Zerkałam na niego kątem oka nawet nie mrugając, aby nie spłoszyć przedwcześnie drania w chitynowym pancerzyku. On obserwował mnie, obserwującą jego i zastanawiał się jak przeżyć starcie z papuciem… Pojedynek trwał długo, biorąc pod uwagę nikczemne rozmiary nieproszonego gościa. Pomimo przewagi formalnej – wielkości, większego i pofałdowanego mózgu nieschowanego w odwłoku (tak, karaluchy mają mózg gdzieś w brzuchu, i dlatego mogą przeżyć i 9 dni bez głowy, nie robiąc większych głupot), walki toczonej na własnym terytorium, kapcia zagłady i psikacza z kamforą (to na komary, ale karaluchy też ogłusza. Zresztą – lubi również może obezwładnić… taki psik prosto w oko i nawet Pudzian leży kwicząc) – bliska byłam sromotnej porażki. Nie miałam też żadnego wparcia wsparcia w osobie dzielnego rycerza Tygrysa ze Sciany – bo jedyny gekkon jakiego przyuważyłam na moim piętrze jest rozmiarów bobasowych raczej, i zamiast zjeść karalucha – sam mógłby być jego obiadem…

W końcu dojechałam drania.
Słit focia -to dla tych mniej zorientowanych, którzy karalucha tajwańskiego mierzyli polską miarą. Zapalniczka jest standardowa, taka co mieści się do paczki papierosów. Karaluch nie był z tych największych, czasem naprawdę da się spotkać większe monstra (szczególnie po tym jak przeleci pan z Wydziału Kontroli Ruchów Robaczkowych – czyli specu od trucia i dezynsekscji).

A potem pół nocy spędziłam szorując podłogę żrącym płynem na D***. Karaluchy bowiem występują stadnie i poruszają się po śladach zapachowych zostawionych przez innych osobników kolonii – innymi słowy, jeżeli widzisz jednego, to na pewno jest ich z 300 pokitranych po kątach. Pomimo, iż mieszkam na 5 piętrze – zwabił je zapach skórki od banana, bowiem po konsumpcji nie chciało mi się tuptać na śmieciarkę o 22 – zostawiłam resztki owocowej uczty w otwartym koszu. A że mieszkania na Tajwanie są całkiem przewiewne, to karaluchy szybko wyczuły nową ofertę baru sałatkowego Kaohsiung. Elewacja pokryta śliskimi płytkami ceramicznymi nie stanowi żadnej przeszkody, bo karaluchy bezproblemowo biegają po szkliwie (co do szkła nie wiem, ale nie wykluczam), a także potrafią latać. Okno z moskitierą też nie jest problemem – tajwańskie oka są „suwane”, siatka jest tylko na połówce, o uszczelkach nie słyszano. A nawet gdyby słyszano, to drzwi (wejściowe i wewnętrzne, bez znaczenia) oferują nie tyle szczelinę – co wręcz autostradę dla wszelkiego smerfa cisnącego się do wnętrza…
Karaluchy nie są gatunkiem endemicznym – i kiedyś Tajwan ponoć był od nich wolny. Obecnie na stanie są dwa gatunki – niemiecki i amerykański. Niemiecki jest mały i czarny, a amerykański – duży, brązowo-czerwony ze wzorem „oczu” na grzbiecie, i jako jedyny posiada skrzydła, których co gorsza używa. I to właśnie taki Insekt Marines wpadł do mnie na wyżerkę i całe szczęście znalazł koniec swego krótkiego owadziego żywota pod kapciem w optymistyczny wzorek serduszek wściekle pink.

Wszystkim, którzy składali mi za pośrednictwem fejsa wyrazy współczucia i dodawali otuchy oraz zapału bojowego dziękuje serdecznie.

Dla chętnych – łupanka w klimacie – „Karaluchy w kapeluszach” (>>KLIK<<). Wyrazy wdzięczności przekażę darczyńcy – czyli Jaromirowi


wtorek, 15 października 2013

Sexy i ostro czy słodko różowo – o tajwańskiej rzeczywistości codziennej

Wczoraj padł na mnie zaszczyt rewanżu za wszystkie zadanka domowe rozwiązane na szybko przez Młodocianego w mojej książce (dzięki czemu może nie błyszczałam intelektem, ale i nie porażałam tumaństwem) – i zasiedliśmy razem nad tekstem angielsko-chińsko-ekonomicznym poświęconej problemom firmy Mattel, chcącej podbić świecący miliardami $$$$$$ rynek łapczywego na zachodnie „nowinki” i bajery świadczące o dobrobycie równym lub przewyższającym amerykańsku-zagraniczny. Młodociany miał go przetłumaczyć i omówić w formie PPT, ze szczególnym uwzględnieniem idiomów. A ja miałam mu pomóc zgłębić bezboleśnie kontekst ekonomiczno- kulturowy.

Firma Mattel wybudowała skrzący się różowo gmach sklepu Barbie – i w obliczu klęski musiała go zamknąć. Chinki nie kupiły ślicznej blond laleczki w wielu wcieleniach, jej chłopaka, dzieci, pieska, kotka, domku, samochodu, sukienek, syreniego ogona etc.
Chinki nie kupiły nawet dizajnerskiej wersji na rynek azjatycki – czyli skośnookiej Ling.
Małe Chinki i ich mamusie wybrały Słodką Hello Kitty, która w żadnym wypadku nie epatuje seksualnością ale za to jest słodka jak ulepek… Oraz (aczkolwiek to według mych źródeł, alias Kury – odnosi się do Chinek w Singapurze) - Fullę, czyli zakwefioną „muzułmańską Barbie”, reprezentującą to, co azjatyckim mamom podoba się najbardziej- Fulla jest skromna i grzeczna, nie buntuje się, chodzi odziana w nikab i nie błyska gołym pępkiem, a zamiast Kena ma dywanik modlitewny.
A jak jest na Tajwanie? -zapytałam Młodocianego. -Według ciebie dziewczyny wolą Barbie czy Kitti?
-Dobre pytanie…- zasępił się mocno. – Wiesz, właściwie … to nie wiem.
Ciężko to stwierdzić, potwierdzam. Według mnie, Tajwanki są zdecydowanie bardziej dziecinne niż Polki w analogicznej grupie wiekowej, znacznie bardziej naiwne, niewinne i niezepsute. Oraz jakby nieskażone głębszymi problemami egzystencjalno – finansowymi. No dobra.Uważam, że znakomita większość studentek mojej uczelni reprezentuje sobą poziom życiowy … no nie wiem, może początków gimnazjum? Czyli – seriale, chłopcy, aktorzy, njusy, plotki… Ostatnio tematem przewodnim rozważań pań w przerwie seminarium magisterskiego było – jakby tu poderwać tamtych przystojniaków, żeby z nami poszli na „Kopciuszka na lodzie” (mowa o szoł łyżwiarskim) i jakie na ten cel zakupić ciuchy i dodatki. Uważam też, że są delikatniejsze niż Europejki – takie mimozy omdlewające, niesamodzielne i  ogólnie kobiece w starym, przedwojennym stylu pensjonarskim.
Siłą rzeczy zatem – cute wygra z sexy… Z drugiej strony, po ulicach przelewa się żeńska masa kapiąca pulsującym estrogenem i żądzą bycia jak „te białe/ te czarne/te z MTV, gazet filmów”, ociekająca makijażem wieczorowo-nocno-klubowym pomimo porannych godzin, szorty ledwodupki łyskają z każdej strony, stukot szpilek na niemal każdych żeńskich stopach niesie się echem, sztuczne rzęsy szeleszczą zmysłowym wietrzykiem… – innymi słowy, studentki często gęsto wyglądają tak mega-zdzirowato, jakby dopiero co z rury spadły i właśnie wracały z nocnej zmiany…
W sklepach widać wyraźnie dwubiegunowość grup docelowych. Kiedy idziemy w towarzystwie dziewczyn na nightmarket – z olbrzymim zainteresowaniem oglądają ciuchy jak z zachodnich teledysków, znaczy – w stylu… powiedzmy dosyć odważno-drapieżnym: z elementami skóry, lateksu, koronkami, cekinami w strategicznych miejscach, koronkami itp, krótkie, obcisłe i nie pozostawiające wiele dla wyobraźni. A zachowanie w lokalach taneczno-towarzyskich nie odbiega od standardu wiejskiej dyskoteki pełnej otwartych na bliskie kontakty licealistek na wakacjach…. Ale najwięcej pisków i westchnień rozlega się wcale nie na widok poduszki z motywem jędrnych męskich pośladków – lecz gdy dziewczynki (w wieku lat 20+ !!!) wyhaczyły pościel ze Stitchem . Tak, tym Stitchem od bajki „Lilo i Stitch”. Niebieskim, ofutrzonym, wielkouchym i z paskudnymi zębami.
Nie da się ukryć – Azjaci, w tym Tajwańczycy kochają „cute”. 
Dosiadanie różowego skutera nie jest tu obciachem, nawet dla faceta. To, że 22letni dżentelmen sprawiający całkiem poważne wrażenie – nocami zasypia w pościeli w traktorki – nie dziwi nikogo. Szybkie rozchodzenie się garnków z np Królikiem Piotrusiem jest normą, w stosunku do analogicznych garnków z malunkiem marchewek lub kokardek – które nie sprzedają się w aż tak zawrotnym tempie. Kaski od skuterów eksplodują słodkością – obecnie na topie są słodkie świnki, pieski i kotki, oraz truskawki, arbuzy i żółwie.
Niekiedy cute jest niezrozumiałe i gwarantuje murowane oszpecenie się według prawideł zachodniej estetyki.
- Okulary -kujonki. W Polsce paraduje w takowych parada czołowych dzidzi-piernik, na przykład niezatapialna Agata Młynarska, równie śliczna co profesjonalna, urocza i budząca sympatię…. No dobra, patrząc obiektywnie – w tym przedpotopowym fasonie oprawek żywcem wyjętym z komunistycznych filmów o latach 80tych – każdy wygląda jak kupa. Jak brzydula Betty przed transformacją (nie bez kozery obdarzono ją właśnie takimi oprawkami, skutecznie ukrywającymi jakikolwiek ślad uroku osobistego). Jak ofiara losu, co pożyczyła okulary od własnej babci….  Jak ofiara mody i Tomasza Jacykowa oraz refundacji z NFZ. Ale widać litość w Azji jest modna, Tajwanki  i co gorsza Tajwańczycy też -uważają, że owe oprawki- są mega cute. Zwłaszcza bez szkieł, wsadzone na nochala. O tak, wygląda się „supercute” a nie żałośnie, niczym zmutowana sowa.
- Łezki i chomiczki – czyli 99 dziwnych póz w dobie fotografii cyfrowej - nie, nie powodują że obiekt fotografowany zdaje się być mocno ułomny na duszy, ciele i umyśle – on jest po prostu tak… uroczo cute!
- Makijaż na psa Pluto, – czyli „puppy eyes” (więcej szczegółów u polskiej guru azjatyckich makijaży >>KLIK<<) nadający wymalowanej pani wygląd zbitego kundla, niezmiernie słodki i uroczy. I chyba tylko mi kojarzy się on niemile z Agnieszką Włodarczyk w początkowych stadiach kariery, zanim „wyładniała” – bo według Azjatów i Azjatek – kruszy serca i budzi sympatię oraz czułość. Yh.
- obwieszanie się maskotkami, które zresztą atakują wszędzie i zewsząd. I nie mówię teraz o drobnej przywieszce do komórki, torebki czy kluczy. Mówię o cholernym miśku wielkości 30-40 cm, uwiązanym do tornistra studentki. A kiedy ów tornister stoi na podłodze – walającym się po posadzce i atakującym kostki przełażących obok, w tym szczególnie mnie. Ileż to już razy musiałam opuścić boską krainę niebieskich migdałów, by ratować się przed niechybnym zgonem, a minimum widowiskową glebą… na miśku…
Właściwie, to zainspirowana wczorajszym artykułem, oraz cyklicznie pojawiającymi się japońskimi zdjęciami w serii „Kawaii na co dzień” na pewnym blogu z Japonii – postanowiłam zamieszczać coś słodkiego,w cyklu  ”Na osłodę tygodnia”.
Na dzień dzisiejszy – podstawowa broń każdego desantnika w wersji cute - czyli saperka na słodko, różowo i kwiatowo… .Albo inna łopatka, szpachelka czy gracka do grzebania w kwiatkach. Aczkolwiek przeszkolona jednostka wykorzysta ją kreatywnie na 153 sposoby, od smażenia jajek po wykonanie okopu w warunkach bojowych, no i oczywiście spulchni rabatkę i wymasuje kręgosłup. A że zbliża się Halloween – to zdjęcia w konwencji. Jakby ktoś nie był domyślny, to jedno jest „na mumię” a drugie „na seryjnego zabójcę”
Tym cute akcentem zakończę dzisiejsze wynurzenia, bo cukier mi niebezpiecznie wzrósł. Aczkolwiek – zapraszam do dyskusji i propozycji gadżetów w wersji jeszcze słodszej, których mogę poszukać za najbliższym rogiem :D

poniedziałek, 14 października 2013

O triadach i przestępczości III

Gdyby każdego wytatuowanego osobnika klasyfikować jako mafioza – to na Tajwanie ponad połowa męskiej populacji w wieku 15+ wygląda na związaną z grupami przestępczymi, bo zaiste ilość gówniażerii z wydziaranymi mniej lub bardziej udanymi motywami wszelakimi zadziwia (hasło o pełnoletniości lub zgodzie rodziców w przypadku chęci walnięcia sobie smoka na pół pleców bądź trupiej czachy na cherlawym gimnazjalnym cycku wzbudziło spore „yyy… hellou?”). 

Kolega od biznesu transportowego cały jest upstrzony wzorkami od Sasa do lasa – i skrzydełka, i diabły i chiński smok i dziada z babą w tym galimatiasie też nie brak (niestety, nie pokażę, bo fejsa zlikwidował, wraz z przedmiotami biznesu i detalicznymi fociami tatuaży)… W przeciwieństwie do Japonii, gdzie publiczne afiszowanie się z tatuażami na znacznych powierzchniach ciała jest niemile widziane (i na przykład wydziaranych na publiczne baseny/sauny/gorące źródła nie wpuszcza się osób z tatuażami- aby trzymać lepkie macki yakuzy z daleka), Tajwańczycy lubują się w dużych, wyraźnych i kolorowych wzorach – i z dumą pokazują kunszt artysty (lub jego brak). No dobra, nie wszyscy się lubują – bo permamentne malunki na skórze wciąż kojarzą się z kryminałem – ale w okresie buntu i naporu każdy chce być zły i mroczny. A laserowego usuwania tatuażu w Kaohsiung nie widziałam – więc potem na całe życie pamiątka zostaje…
Wytatuowany jest tatulo Młodocianego- i to wytatuowany dosyć konkretnie. Aczkolwiek, w jego wypadku (oraz pewnej niezidentyfikowanej acz zapewne sporej, jak to w tajwańsko-chińskiej rodzinie z tradycjami, liczby wujków i kuzynów) – jest to pamiątka po burzliwej młodości, często gęsto urozmaicanej pobytami w „sanatoriach” i „ośrodkach wczasowych Ministerstwa od Resocjalizacji i Korekty”, bowiem tatulo Młodocianego złym chłopcem był, i z triadami związki posiadał bliżej nieokreślone, ale pewne. Wujo (obecnie buddysta wegetarianin) w czasach młodości po raz pierwszy wpadł i zaliczył odsiadkę w jakimś urokliwym miejscu (więzienia lokowane były bowiem na odludziach typu np okoliczne archipelagi- jak na porządny ośrodek wczasowy przystało), bo chcąc zaznać odrobiny ciszy i spokoju wsadził świeżo zdobytego gnata w rozdarty dziób swej siostry – a ta wypaplała wszystko mamusi, sąsiadce i policji… Kuzyn Młodocianego (obecnie kolejny nawrócony wegetarianin, miłujący pokój i pokornie znoszący los) z kolei zajmował się „biznesem transportowym” w branży chemiczno-zielarskiej -ale coś mu nie wyszło.
Tatulo Młodocianego zmądrzał około trzydziestki – kiedy ujrzał, jak komuś obcięto rękę (to w ramach subtelnych i wyrafinowanych metod działań triad… Z ręką może i tatulo przesadził, ale paluchy na pewno obcinano za nieposłuszeństwo), ożenił się z dobrą dziewczyną – mamą Młodocianego, buddystką i wegetarianką, która nadała nowy sens jego egzystencji i nawróciła wszystkie zbłąkane owieczki w całej rodzinie na buddyzm z wegetarianizmem. Od tego czasu tatulo jest mniej więcej dobrym człowiekiem (aczkolwiek z tym buddyzmem i wegetarianizmem to nie tak do końca) i serce mu drżało na dziwne wyczyny młodszego syna, którego jako buddysta nie mógł przełożyć przez kolano i wybić mu z głowy poprzez pośladki buntu z naporem i innymi durnotami… Historia w każdym razie zakończyła się dobrze – drżący tatulo nieco odetchnął, Młodociany zajął się intratnym nauczaniem angielskiego a nie biznesami szemrano-transportowymi, tatuażu sobie jak dotąd nie walnął nawet maleńkiego – i młócąc z pomlaskiwaniem kotlet z kurczaka zaczyna przemyśliwać, że jednak w przyszłości zostanie wegetarianinem, patrząc na mnie i moją wieprzowinkę w pięciu słodkich smakach niezwykle znacząco.
A teraz o polskim akcencie ( a jakże!) w całej sprawie mafijno – triadowsko – przestępczej na Tajwanie.
Finał sprawy był taki, że pan Andrzej w końcu zgłosił się na policję, zaangażował media i mera miasta – i dalej robi i sprzedaje ciastka – z bananem, z orzechem, czekoladowe i z malinami oraz czernicami/ostrężynami i borówkami (sprowadzanymi zresztą z Polski, bo amerykańskie nie pasują do koncepcji wystroju wierzchu placka). Ciastka – no własnie, dla mnie nic niezwykłego (ale dobre, nie waciane i mdłe), polski placek drożdżowy z owocową dekoracją, jakie jada się u nas często. Ale – dla Tajwańczyków to objawienie, eksplozja smaku, kulinarna nirwana i powiew egzotyki.
No i te drożdżowe bąbelki, plus galaretka z owocami na wierzchu, o której nie mają bladego pojęcia co to jest, bo na to, żeby galaretkę wylać na ciasto – zwyczajnie nie wpadli. I ten smak…  
I dlatego od siedmiu lat przed stoiskiem ustawia się nieprzerwanie kolejka amatorów słodkości „made in Poland” a część sfrustrowanej konkurencji krew jasna zalewa… A pan Andrzej dzienny utarg ma taki, że Młodociany aż się zakrztusił po usłyszeniu orientacyjnej kwoty, po czym stwierdził, że rzuca edukację, jedzie do mojej mamy na szkolenie i też będzie piekł ciastka...
Kończąc temat triad i przestępstw. Są one jak Yeti. Albo teza pracy magisterskiej, z którą biedzi się mój kolega Weasley – czyli „Wpływ Niemiec na politykę fiskalno – monetarną oraz antykryzysową w UE”. Wszyscy o tym wiedzą, słyszeć każdy słyszał – ale bezpośrednich, twardych dowodów na istnienie – brak.

wtorek, 8 października 2013

O triadach i przestępczości II

Jeżeli chodzi o Tajwan, leżący na styku Chin i Japonii – powinny występować tu zarówno wpływy yakuzy, jak i triad. Powinny -tak wnioskuję w teorii, w praktyce z jakąś większą czy bardziej widoczną przestępczością się nie spotkałam. 
Poza ciężkimi przypadkami typowych tajwańskich bandytów:
-kierowców, jeżdżących jak kretyni kompletni (szerzej na ten temat kiedy indziej, jak mi ciśnienie nieco zejdzie)
- dzieci, wyrywających sobie kredki i plecaki oraz hałasujących w normie przedszkolnej
- kolejkowiczów uprawiających hobbystyczne stanie
- babć i dziadziusiów sporadycznie manifestujących rasizm (bo zazwyczaj w 99% – albo są mocno onieśmieleni białością, albo demonstrują przyjazne zainteresowanie)

mój kontakt ze światem przestępczym ograniczył się do „słyszałam”, „widziałam z daleka”, „widziałam w telewizji”, „poznałam kogoś  kto zna kogoś” – czyli mniej więcej to co w Polsce, aczkolwiek na znacznie mniejszą skalę. Zapowiadanych przez Jaromira widowiskowych mordobić, pościgów, egzekucji i werbowania przez intrygujących mrocznych typów do oficjalnie prowadzonych  równie mrocznych interesów – ani dudu. I dobrze.
Co za kontrast dla Krakowa, który niedługo zmieni chyba nazwę na Maczetowo… Na Tajwanie z rzadka widuję grafitti, a już grafitti ze szczegółami anatomicznymi to ewenement na skalę światową. Nie ma zadymiarzy i „pseudofanów” pseudosportów, dresiarstwo jako ideologia jest raczej w potężnej atrofii. Ludzie raczej nie kradną – poza nightmarketami, gdzie słyszano o grasującym kiedyś tam kieszonkowcu (i specyficznych kradzieżach „na zamówienie”). Pisałam zresztą o Sarze, której policjant oddawał dokumenty – i w tym celu dymał z własnej inicjatywy przez pół Tajwanu prywatnym autem.  Mało jest żebraków (zamiast ostentacyjnego „deeej pan na mleeekooo i chleeeeb” ubodzy tego miejsca na świecie raczej pracują, na przykład przy recyklingu, czyli grzebaniu w śmieciach). Cyganów nie ma chyba wcale (i dobrze…). Kradzieże i zabójstwa zdarzają się sporadycznie, to raczej kraj gdzie można zostawić kluczyki w stacyjce skutera i iść na spacer a wracając mieć graniczącą z pewnością szansę na zastanie nieruszonego skuterka…  W wiadomościach mówią czasem o takich bzdetach – że aż rozkosz patrzeć na njus dnia typu „W Taipei pies sam jeździ komunikacją miejską i się nie gubi!” albo „Na rogu Heti i Mintsu restauracja wegetariańska wprowadziła nowy rodzaj pierogów” zamiast – tu zabito, tam pobito, siam skradziono, wyłudzono, może fartem aresztowano, ale jednak szybko wypuszczono.
Czy jest zatem Tajwan oazą praworządności i policja tam zajmuje się głównie bywaniem na eventach (patrz -ochrona żółtej kaczuszki przed przemieszczeniem przez wiatr i ewentualnie zasztyletowaniem parasolką) i nauką przechodzenia przez pasy w młodszych grupach przedszkolnych?
Nie jest aż tak pięknie…
* Pomimo dość ostrej polityki antynarkotykowej ( z karą śmierci za przemyt włącznie), wszelkie „substancje kolekcjonerskie” są dostępne. Nie raz zdarzyło mi się spotkać białasów z blantem w dłoni, snujących się w przestrzeni publicznej. Którym to blantem wydającym charakterystyczną woń, nikt, łącznie z przejeżdżającym w okolicy patrolem policji – się nie zainteresował… Panów (skośnookich) dzielących biały proszek na kreski na masce samochodu zaparkowanego w średnio ruchliwej ulicy np. podczas świątynnej parady też udało mi się kilkakrotnie wyłuskać z tłumu -aczkolwiek nie robiłam testów tego, co sypali…Może dzielili proszek do prania skarpetek na porcje odpowiednie akurat dla jednej porcji bielizny osobistej?
* Istnieje całkiem prężnie działająca branża przemytnicza. Poznałam jakiś czas temu takiego  ”kolegę” który ma biznes „transportowy” – czyli sprowadza i sprzedaje zwierzątka gatunków rzadkich i zagrożonych wyginięciem typu żółwie, węże i jaszczurki oraz świstaki, które dziany Tajwańczyk może sobie zakupić- aby pokazać, że go stać na taki rarytas. Biznes kolegi hula dosyć ostro, co ciekawe – ogłasza się on na fejsbuku… Pokazał mi swoje zwierzątka dosyć szybko, i był mile zaskoczony że wiem co nieco o gadach i jaszczurach. A zwłaszcza żółwiach…
Edit. Chciałam zamieścić zdjęcie kolegi niańczącego asortyment – ale chyba jednakowoż ktoś mu wytłumaczył, że FB nie jest dobrą platformą do handlu towarami niezbyt legalnymi. W każdym razie konto prywatne i „biznesowe” zniknęło – co w rzeczywistości azjatyckiej jest nie lada wydarzeniem…
* Tajwan miał nawet jednego bombera- pacyfistę, zwanego „ryżowym bombowcem” (info po angielsku – TU >>KLIK<<) – rolnika, który podkładał małe bombki samoróbki, wykończone ryżem – między innymi w budkach telefonicznych Taipei. Dlaczego to robił? Aby zwrócić uwagę na problem miejscowych producentów ryżu, zagrożonych bankructwem po wstąpieniu przez Tajwan do WTO (jako „Oddzielny obszar celny Tajwanu, Kinmen i Matsu” - dlaczego taka dziwna nazwa ,pisałam  już TU). Ładunki konstruował zogodnie z przeszkoleniem odebranym podczas obowiązkowej służby wojskowej – i dokładał wszelkich starań, aby przypadkiem komuś nie stała się krzywda. Z 17 podłożonych „bombek ryżowych”eksplodowały dwie, nie powodując żadnych większych strat materialnych. Po wcześniejszym zwolnieniu z więzienia rolnik z zacięciem saperskim skupił się na działalności dla siebie najważniejszej – czyli pomocy rolnikom poszkodowanym przez napływ taniego ( i często złej jakości) ryżu, oraz  promocji „rolnictwa ekologicznego/organicznego”.
* Choć obsadzanie urzędów państwowych za pomocą klucza „krewni i znajomi” nieco ograniczono wprowadzając obowiązkowe egzaminy dla kandydatów na urzędnika państwowego – to jednakowoż łapówkarstwo i malwersacje kwitną.  Przykład płynie z góry, najgłośniejsze afery to aresztowanie byłego prezydenta za „zaginione” 30 mld USD w 2008 oraz tegoroczna – która na końsko-botoksowej twarzy obecnego prezydenta Ma dorzuciła kilka zmarszczek – gdy okazało się, że jego rzeczniczka przyjeła 10 mln taibi (czyli ponad milion PLN) za ustawienie przetargu.
* Istnieją grupy trzymające władzę i pilnujące porządku oraz zbierające dobrowolne „security fee” na na przykład targowiskach oraz najtmarketach (o tym za chwilę). A dlaczego istnieją i mają się dobrze? Gdyż…
A teraz śmietanka z wisienką :D
W odróżnieniu od Japonii i Hongkongu, gdzie triady/yakuza trzyma się raczej w podziemiu – na Tajwanie tongi (jeszcze jeden synonim) działały powiedzmy pół legalnie… Brak bardziej zdecydowanych działań policyjnych (ponoć i według różnych źródeł) wynikał z tego, że owe organizacje i „bractwa” znalazły się pod swego rodzaju ochroną partyjnej wierchuszki. A czemu tak? Bo swego czasu (jeszcze na kontynencie) wspierały Kuomintang w utrzymaniu władzy, komunistów i ich sprawiedliwości ludowej bojąc się jak diabeł święconej wody.
Najsłynniejszym członkiem, stojącym ponoć dosyć wysoko w hierarchii Stowarzyszenia Trzech Harmonii był założyciel Republiki Chińskiej – doktor Sun Yat-Sen. Od początku swojej działalności rewolucyjnej był on związany osobą swoją oraz swoich współpracowników z rozlicznymi  ( w tym „międzynarodowymi”)grupami tongów, którzy z założenia byli przeciwnikami Mandżurów (a także Japończyków i „długonosów”, panoszących się na terytoriach słabnących Chin… Sun Yat Sen próbował ich nakłonić do zbrojnego powstania przeciwko okupantom japońskim – i prawie mu to wyszło. Prawie, gdyż przedstawiciele rozlicznych organizacji zgodzili się co do zasadności chwycenia za broń w celach nie zarobkowych a patriotycznych – po czym przed przejściem do czynu chwycili się za łby na etapie przedwstępnych negocjacji, kto z kim i co ma robić. Oczywiście, z mafijnego powstania zostały strzępy, które szybko uprzątnęła japońska policja.
Jednakowoż, gdy SunYat Sen w końcu spełnił swój wielki sen o „pierwszej azjatyckiej demokracji”, o swój udział upomnieli się wieloletni współpracownicy z lokalnych i emigracyjnych kręgów, którzy w rozwarstwionych ekonomicznie i niestabilnych Chinach okresu międzywojennego zbili niewyobrażalne fortuny. Ponoć w Akademii Wojskowej Whampoa całe dowództwo wywodziło się z triady Zielonego Gangu – blisko związanego z młodym, błyskotliwym oficerem nazwiskiem Czang, Czang Kaj Szek. W niespokojnych latach dwudziestolecia międzywojennego triady wspierały rządzących – a właściwie chroniły siebie i swoje interesy, znając z opowieści rosyjskich uchodźców możliwości i perspektywy związane z ustanowieniem „władzy ludu”, czyli likwidację wszelkich dochodowych „poletek” – opium, prostytucji, bogatych ludzi, kupców i przedsiębiorców. Zatem nie powinno zaskakiwać, że podczas wielkiej ewakuacji popleczników rządu „demokratycznego” (tak naprawdę nie był on wcale aż tak demokratyczny…) oczywiście wśród ewakuowanych na Tajwan znaleźli się „kluczowi współpracownicy pionu wywiadowczo-dywersyjno-sabotażowego”, którzy wraz z resztą uprzywilejowanych uciekinierów ułożyli sobie życie na nowo.
Więcej na ten temat: 
Na zakończenie.
Tajwan jest krajem naprawdę bezpiecznym. Znacznie bezpieczniejszym niż Polska. Nie oznacza to bynajmniej, że chadzają sobie tu same kryształowo czyste anioły o duszach nieskalanych nawet myślą o jakimś wałku.
Jednakowoż, jeżeli na przykład zgubisz portfel z dokumentami i klucze w autobusie, to zostanie ci on zwrócony ( nie wiem jak z gotówką, ale zakładam, że szansa na odzyskanie nienaruszonej sumy jest sporo wyższa niż nad Wisłą). 
Nie wydaję mi sie, żeby ktokolwiek kogokolwiek żgał tu nożem bez powodu, stadionów nikt nie pali, racami dymnymi się nie rzucają, bitew na sprzęt rolniczo-ogrodniczy typu widły i maczety nie zanotowano (a mój znajomy policjant po obejrzeniu losowego filmiku z akcji stadionowej był w cięzkim szoku i pytał, czy to wojna jakaś).
Jeżeli zdarza się jakieś zabójstwo – to raczej nie z nudów (w ostatnim roku na tapecie była studentka, która w afekcie zadźgała molestującego ją od lat dziadunia z sąsiedztwa, oraz wietnamska żona, którą mąż gnębił, aż przesadził i dostał nożem z zaskoczenia od niewiasty w stanie załamania nerwowego). 
Przestępstwa skarbowe i bankowe są tu „plagą” na tyle wielką, że rząd tajwański podjął kroki prewencyjne owocujące między innymi weryfikacją zakupów za pomocą karty kredytowej (vide – jak kolega kupował mi bilet) oraz koniecznością dostarczenia listy zweryfikowanych kont, na które można wysyłać pieniądze korzystając z dostępu internetowego.

Triad ganiających po ulicach i łupiących kogo popadnie – nie uświadczyłam. Ale… ( o tym w następnym poście)

niedziela, 6 października 2013

O triadach i przestępczości I

Przed pierwszym wyjazdem kolega Jaromir roztoczył przede mną apokaliptyczną i katastroficzną wersję jak to na każdym kroku będę obserwować mafijne porachunki niczym w SinCity albo Gotham, a także szybko zostanę zwerbowana przez owe  triady jako bladolica piękność ( w jakim celu Jaromir już nie dodał, albo mi umknęło) i rozpocznę szybką wspinaczkę po szczeblach hierarchii świata przestępczego etc. 

Odrobinę wcześniejsza wizja po ogłoszeniu radosnej nowiny pt.: „Jadę na wymianę, nie z Orgazmusa tylko do Azji i jeszcze będę się uczyć chińskiego!” obejmowała aresztowanie, nawrócenie na ideologię komunistyczną i przysłanie do Polski jako piątej kolumny i arcyzdolnego szpiega – Jaromir bowiem (podobnie jak wiele innych osób, w tym ja sama) miał blade pojęcie o rzeczywistej destynacji mej wycieczki. No dobra, ja miałam nieco mniej blade, bo wiedziałam, że to będzie Tajwan, a Tajwan to nie Chińska Republika Ludowa i komunistów tam tępią zaciekle i zażarcie…
Dygresyjnie, kilka ciekawostek, dokąd to się wysłałam i co z tym było związane
- M.: Tylko uważaj w tej Tajlandii, nie daj sobie nic do walizek wrzucić. I na lejdibojsów też uważaj! (Za przemyt narkotyków w rejonie „Złotego Trójkąta” sankcje obejmują karę śmierci lub 200 lat gnicia w tajskim więzieniu. A co do lejdibojsów, to dla pana, który wyrwał „zajebistą dupencję” pobudka u boku dupencji z zakamuflowanym siusiakiem i dalszy żywot ze świadomością harców podejrzanych orientacyjnie jest chyba wystarczającą karą)
- Mama do mojej przyjaciółki z liceum: ” Magda jest w Wietnamie na stypendium…”. Meri do mnie – „Ty, a co ty w tym Wietnamie, komunistów biłaś, czy jak? Do wojska wstąpiłaś, albo co?”
- Tata: Podczas rozmowy na skype  dzwoni mu komórka. Tata mówi mi: poczekaj chwilę, odbiorę bo to kolega z pracy. Odebrawszy komórkę 50dB głośniej  (ale to standard) odzywa się: Eeee, słuchaj, no, bo teraz to moja Magda dzwoni do mnie, wiesz ona jest w Sin-ga-pu-rze i wiesz,noo, zaraz oddzwonię do ciebie
Standardem było ostrzeganie mnie przed psami w ryżyku i zbytnim liberalizmem, bo u tych komunistów, to wiesz. Inna sprawa, że rzadko podawałam lokację, w której będę uczyć się języka chińskiego – więc Chiny nasuwały się łopatologicznie.
- Cezar (alias mój wierny wielbiciel): To cudownie, że odnajdujesz się w tej szkole zakonnej z wykładowym tradycyjnym mandaryńskim! A czy na przerwach ćwiczycie gimnastykę tai-chi? (przysięgam, on pytał poważnie, nie robiąc sobie jaj!)
***
Usłyszawszy, że jednakowoż nie udaję się do Hongkongu i nie ma co liczyć na barwne relacje z pierwszej ręki prosto z mafijnego podwórka, Jaromir nieco posmutniał, bowiem w szerokim wachlarzu jego zainteresowań oprócz wszelakich spisków, dziwactw i afer, poczesne miejsce zajmują dalekowschodnie organizacje przestępcze. Zwłaszcza te owiane nimbem tajemnicy i otoczone mgłą romantycznej egzotyki, doprawione skośnookim dżentelmenem odzianym w dopasowany garnitur i demonstrującym stosowny poziom władczej męskości… Yakuza i triady zyskały niewytłumaczalną popularność i wielką estymę jako te czcigodne i cywilizowane, uprzejme i kulturalne organizacje.
No cóż.
Uprzejme i kulturalne nie mogą być z zasady – Chińczycy są  mało uprzejmi i jeszcze mniej kulturalni, przynajmniej według naszych, zachodnich norm (moim typowym zarzutem jest zadawanie nowo poznanej osobie pytań typu ile zarabiasz i kim jest twoja rodzina, oraz innych równie mało wygodnych, ponadto pchanie się  tudzież żarcie jak prosięta, publiczne bekanie, pierdzenie, charkanie i plucie oraz darcie japy tudzież kilka innych „kfjatków”). I vice versa, wedle ich kryteriów my nie tylko nie grzeszymy kurtuazją, słoma nam z butów wystaje i ogólnie jesteśmy prości jako te dzidy i buraczani dystyngowaną urodą hektarowego pola warzyw pastewnych.
Teoretycznie uprzejmość i wysoką kulturę osobistą może sugerować to, że zamiast swojskich gangów Baraniny, Cielęciny, Klopsów z Marchewkami i innych Korków, Stworków i Potworków, w Azji pojawiają się „grupy pana Wanga, Changa i Huanga”, przynajmniej w teorii. Tak naprawdę to raczej błąd w tłumaczeniu. Bo azjatyckie organizacje przestępcze do szczególnie subtelnych nie należą…  Ani pod względem zakresu działania (czyli standard – lichwa, przemyt ludzi i towarów, haracze, zabójstwa, sutenerstwo, porwania, handel podróbkami i wszelakie fałszerstwa etc) ani metod. Także członkowie nie zaliczają się do szczególnie intelektualnie rozwiniętych (poza ścisłą „górą”, których rodziców ewentualnie stać było na wykształcenie sukcesorów za granicą) i prezentują raczej poziom dresiwa pospolitego, ganiającego z rozmaitą bronią sieczną po ulicach mego pięknego miasta, tą małą różnicą, że zamiast szeleścić ortalionem i łyskać łysym łbem – Azjaci odziani są w krzykliwe łachy (na bogato!) – wbrew stereotypowemu wizerunkowi skośnookich mafiozów odzianych w gustowne garniturki, doskonale dopasowane do wyrafinowanych intelektualnie posunięć strategicznych.
Być może estyma, jaką darzone są triady wywodzi się z zamierzchłej przeszłości – albowiem „bractwa trzech harmonii” ( 三合會, Sānhéhuì) to klasyczny przykład bardzo szlachetnej organizacji patriotyczno- oświatowo-niepodległościowej, która jednakowoż zeszła na psy. Gdy w XVII wieku w Chinach władzę przejęli Mandżurowie (alias dynastia Qing), nie zyskała ona zbyt wielu popleczników. Oficjalnie walczył z nimi między innymi Koxinga – ten sam, który został zesłany na Tajwan (i tam, z braku Qingów gnębił Holendrów), natomiast szybko stało się jasne, że Qingowie nie będą się patyczkować z niechętnymi im chińskimi możnowładcami ( tym, którzy odmówili ścięcia włosów na wzór mandżurski, z wysoko wygolonym czołem i długim warkoczem – po prostu ścięto głowy), zatem ocaleni pseudo-lojaliści mandżurscy (oraz niedobitki mnichów z klasztoru Shaolin) „zeszli do podziemia, tworząc własnie owe „Bractwa Trzech Harmonii”. Początkowo bractwa zajmowały się knuciem planów „jakby tu dokonać przewrotu i przywrócić dynastię Ming”, ale gdzieś około XIX wieku skupiły się na bardziej intratnej działalności – takiej jak przemyt opium oraz organizacja domów publicznych, na dalszy plan spychając działalność niepodległościową
Filmów z serii „yakuza i inne twory yakuzopodobne” jest wiele. Najczęściej są to „superprodukcje” klasy B, C, D …, gdzie trup ściele się gęsto, przemoc ogólna i gwałty walczą o pierwszeństwo z bluzgami, wszystko spięte jest klamrą ledwie trzymającego się kupy scenariusza – i jest towarem dla pasjonatów. Obejrzałam raz takowe dzieło, w wersji „soft”, pod wiele sugerującym tytułem „Naga broń” – o dziewczynkach szkolonych do roli zabójczyń, używających w charakterze narzędzia zbrodni swych ponętnych i wyćwiczonych ciał…  (yyy? brzmi jak fabuła kiepskiego pornola?)… Najmocniejszym punktem były nawet nie dialogi, a komentarze dodane przez fandomowego tłumacza (recenzja – TUTAJ >>KLIK<<). Siłą rzeczy owo „dzieło”, nawet wysoko notowane w rankingach gatunku, nie zachęciło mnie do głębszego zapoznania się z nurem kina skośnooko-mafinjnego. Zresztą wszelkie kino „mafijno- przestepcze”, wliczając w to klasykę gatunku jakoś niespecjalnie mnie pociągało.
W weekend padało, więc nudziłam się jak mops.  Młodociany przyjeżdżający z lanczykiem zaproponował zatem -oglądanie filmu, bardzo dobrego i interesującego, o mafii w Hongkongu. Od czasu, kiedy „bardzo dobry i interesujący film” pt „Batman- Mroczny Rycerz”, obejrzałam do końcowych napisów, czekając na obiecany moment „zrobi się bardziej interesująco” – i nie zrobiło się, na filmy sugerowane przez Młodocianego mam lekką alergię i rezerwę. Kiedy usłyszałam jeszcze, że to będzie film po chińsku, zrealizowany w Hongkongu – uzbroiłam się w cierpliwość i zapowiedziałam, że przy pierwszej scenie z fruwaniem przeciwników wyłączam komputer  i wychodzę…
Nie tylko nie wyszłam, ale obejrzałam wszystkie trzy części „Infernal Affairs”. Nie było latających kaskaderów, niekończących się magazynków, bluzgów, ani tępych policjantów, ani moralizatorskich akcentów. Było inteligentne kino psychologiczne o policyjnym wywiadowcy w szeregach najsilniejszej w Hongkongu grupy Sama (subtelnego niczym warchlak) i wtyczce Sama w policyjnej strukturze, o problemach z tożsamością wynikających z bycia „odwróconym”, o trudnym zadaniu stania na straży prawa i porządku, a wszystko podlane buddyjską filozofią. I o dziwo – pomimo, że jest to tryptyk, udało się uniknąć „klątwy sequela”.
„Interal Affairs”posłużyło jako inspiracja dla nagrodzonej OSkarem „infiltracji” Martina Scorsese. Na forach można spotkać diametralnie różne opinie – która wersja jest lepsza. Wiadomo, że wiele zależny od tego, w jakiej kolejności obejrzy się obydwa filmy. Generalnie – uważam wersję HKG za ciekawszą, subtelniejszą (mniej rzucania mięsem i fackami w rozmaitej konfiguracji) i bardziej pomysłową (np zastosowanie alfabetu Morse w komunikacji Scorsese zastąpił łopatologicznym  użyciem komórki). Co do aktorów – osobiście nie mam problemów z odróżnianiem jednego Chińczyka od drugiego (ale z Chinkami jest już gorzej), a pojedynek Nicholsona, DiCaprio i Damona o każda minutę obecności na ekranie średnio mi się podobał. O ile Infernal Affairs obejrzałam od A do Z, to po 40 minutach mordowania się z „Infiltracją” po prostu poszłam spać, bo nic nie było mnie w stanie zaskoczyć. 
Żadna z postaci nie wzbudziła choćby cienia sympatii (drętwy Damon przegrywał z Andym Lau, a rola Leosia niestety rozpisana była w sposób wybitnie antypatyczny).  Dodać należy do tego jeszcze tło epatujące przemocą, mordobicia i strzelaniny (których nie lubię), wszechobecne „facki” w rozmaitych konfiguracjach, w zagęszczeniu zdecydowanie zbyt wielkim i ogólne zblazowanie z tumiwisizmem stróży prawa… Niestety, Scorsese zabił głębszą wymowę filmu – pozbywając się azjatyckiej, buddyjskiej otoczki nie dał niczego w zamian, przez co amerykańska wersja jest po prostu… amerykańską wersją, dla stereotypowego Amerykanina, co myśleć nie lubi.
W każdym razie – na deszczowy weekend polecam Infernal Affairs.

wtorek, 1 października 2013

Nauczanie języka polskiego jako obcego

Kiedyś dawno chciałam być „panią od polskiego” – nie taką, która wbija „rozbiór logiczny i gramatyczny zdania”, tudzież „uje się nie kreskuje” i inne mądrości w rodzaju – Mickiewicz wielkim poetą był. 

Chciałam wprowadzać obcokrajowców na zawiłe ścieżki polszczyzny, jako że milsze i ciekawsze to, niż użeranie się z gimnazjalistami w okresie buntu i naporu, którzy w dodatku rodzonym językiem posługują się niechętnie i niechlujnie. Niestety – Ministerstwo Edukacji zablokowało moje plany, wprowadzając obowiązek certyfikacji nauczycieli za pomocą ukończenia sowicie płatnych studiów podyplomowych lub uzupełniających  (wcześniej wystarczył 180 godzinny kurs psychologii, pedagogiki i metodyki).
Ale – marzenia mają do siebie to, że się spełniają – nie zawsze wtedy kiedy chcemy, i w sposób niekoniecznie idealnie pasujący do naszych oczekiwań. Co odkryłam w poniewczasie, gdy wzdychania zakompleksionej brzyduli wyjącej do księżyca „chciałabym, żeby mnie ktoś pokochał do szaleństwa” zmaterializowały się kilka lat później w postaci nieco psychopatycznego wielbiciela, który wydzwaniał, śledził, wypisywał, podglądał itp przez dobre 2lata. A pewnikiem i dłużej, bo od czasu do czasu znajduję jeszcze jakieś głupawe „oczka” i inne „kłapouszku, pogłaskać cię za uszkiem” oraz „no nie bądź taka zołza, bo dobrze wiem, że taka nie jesteś” na moim GG oraz mailu.
Spełnienie marzenia o uczeniu polskiego spadło na mnie na Tajwanie. Tajwańczycy, naród uprzejmy – wykazywali pewne zainteresowanie dziwną, szeleszcząco- świergolącą mową, podobną nieco do francuskiego (że co?!? Ale w sumie, portugalski brzmi jak rosyjski – melodyczne, nie leksykalnie – to i polskie ąę bułkę przez bibułkę może wydawać się zbliżone do mowy żabojadów i serożerców). Znajomi łamali sobie języki na „cześć”, Andrzej”, „drzewo”, „dzień dobry” i „Magdalena oraz Katarzyna dwojga imion obie”. Kolega Weasley nazwał się na FB „Andrzejem Polskim” nawet, ale edukacyjnie nie przyniosło to większych konsekwencji…
Kiedy Młodociany poprosił mnie, żebym go uczyła polskiego – tak na odczepne roztoczyłam mu wizje „koniugacji, deklinacji, aspektów, stron, bla bla bla” i poczęstowałam „prostymi” konstrukcjami okołoszarlotkowymi. I tak to szło, raz na czas jakieś słówko tu i tam, z pominięciem niewygodnych i niecenzuralnych (które szybko opanował sam, bo ktoś uprzejmie mu doniósł, iż chińskie 7 8 oznacza kobiece narządy rozrodcze, a chiński czasownik wracać to po polsku analogiczne narządy męskie, plus taka stronka „jak nauczyć Anglika przeklinać po polsku” zrobiły swoje). 
Nie przewidziałam tylko jednego – Młodociany po przeanalizowaniu sytuacji medialno gospodarczej doszedł do wniosku, że Polska to kraj mlekiem i miodem płynący, niedrogi (VW Golf to tanie auto, BMW kosztuje połowę tego co na Tajwanie, w ciuchach HM biega połowa ulicy), stabilny tektonicznie i gospodarczo, posiadający z atrakcji śnieg i zamki oraz pałace, a nade wszystko bigos i szarlotkę w nielimitowanych ilościach – i stwierdził, że może po zakończeniu studiów poszuka pracy właśnie tu. I naukę polskiego wziął sobie do serca.
Po czym otoczył mnie inwigilacją pełną i całkowitą- z uwagi na to, że opieszale przystępowałam do zadań edukacyjnych. Inwigilacja przy tym byłam przeprowadzona wzorowo, bo nie zauważyłam specjalnego strzelania z ucha i blablałam sobie wesoło po polsku w obecności Młodocianego, wychodząc z założenia, że on nic nie rozumie, a ponadto mówię za szybko i za niewyraźnie żeby cokolwiek zakumał… Tiaaaaaa, wiele rodziców, dziadków i niefrasobliwych opiekunek wychodziło z takowego założenia, a potem rozkoszne pociechy wywoływały niezły popłoch wygłaszając kwieciste sentencje upstrzone „kfjatkami” zdecydowanie nie licującymi z wizerunkiem wzorowego przedszkolaka…
Nic nie zapowiadało wielkiego łubudubu. Tajfun się zbliżał, ale na to mentalnie byłam przygotowana i oczekiwałam nadejścia Usagi z ekscytacją właściwą niedoświadczonym przez katastrofy naturalne białasowym dziewicom. Czujności nie obudziło nawet to, że Młodociany postanowił Kasię i Dawida (znajomych Irka, akurat goszczących na tajwańskich wakacjach) powitać po polsku. Ćwiczył w tym celu pieczołowicie i z zapałem: „cześć, jestem Max, jak się masz! Miło cię poznać!”. Nie zdziwiło mnie, gdy zapytał, co to znaczy „suchaj” i szybko wplótł owo "słuchaj!" w monolog.
 Krótko mówiąc – było pięknie i spokojnie, pluskaliśmy się w zimnej wodzie pod wodospadem, robiliśmy zdjęcia… Sielanka...
- Pokaż cycki! – udarł się Irek w kierunku Hani, która – choć Azjatka, to miała co pokazać. Hania unosząc się na wodzie posłusznie wyeksponowała zawartość czerwonego bikini.
- Pooo… kaaaaa szycki? – zdziwił się Młodociany.
- Po-każ cyc-ki, show your boobs – szybko i wyraźnie oświecił Młodocianego Dawid.
- Poo kasz … cyyyycu…ki? – powtórzył całkiem udatnie Młodociany, patrząc w mą stronę niczym psiak oczekujący kiełbaski za dobrze wykonany „siad”.
Szybko interweniowałam wyjaśniając – wiesz, to nieuprzejme, bardzo burackie i normalna Europejka to ci wysadzi plaszczaka w dziobala, tak się nie zachowuje kulturalny mężczyzna i dżentelmen… I obrażona zajęłam się oddryfowywaniem na dętce, aby zażyć samotności mnisiej i zademonstrować stosowny foch.
Zanim oddaliłam się na 3 metry, Młodociany z szerokim uśmiechem wypalił: ” Majia, pokaż cycki, proszę!” A potem z jeszcze szerszym uśmiechem dodał - "Dziękuję!"
….. …. …. ja zdębiałam, a aplauz publiczności niósł się po puszczy subtropikalnej… … …
- Tak chyba jest grzecznie, prawda?
***
Ściągnęłam zatem podręcznik, i od poniedziałku piłujemy „ja jestem ty jesteś on jest ona jest”, bo dalsze puszczenie Młodocianego samopas na szerokie wody polszczyzny może być niebezpieczne. Dla mnie, rzecz jasna. Jeszcze się udławię, tłumiąc rechocik.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...