niedziela, 22 września 2013

Tajfun stulecia – supertajfun Usagi i moja utrata dziewictwa na niwie huraganów

W czwartek wypadło wolne z okazji Święta Środka Jesieni, które zgodnie z planem spędziłam na wodospadzie w miejscowości Majia. Nieco dreszczyku emocji dodawał fakt, że nadciąga tajfun i w każdej chwili może lunąć tudzież zadąć – a ewakuacja z położonego na stromym i słabo oporęczowanym stoku do odległego o godzinę jazdy Kaohsiung mogłaby być „z dreszczykiem” oraz „z deszczykiem”. Jednakowoż deszczyki i dreszczyki ominęły mnie szerokim łukiem – zabawa w wodospadzie była przednia, woda rześka, powietrze ciepłe, a tajwańskie dzieciaki i dorośli nad wyraz przyjazne i radosne.

Następnego dnia wraz Irkiem i jego znajomymi z Polski zjawiliśmy się na Secret Beach koło Uni. Wejście na plażę było jeszcze otwarte – choć ostatnio spotkałam tam pana z wielkim identyfikatorem „Służba Techniczna i Konserwacyjna NSYSU”, który z linijką, laserem i notatnikiem rozglądał się bacznie ,wyglądając jak archetypiczna statua „co by tutaj zepsuć”. Standardowo – plaży nie było, zostały jakieś smętne resztki zalewane przez wspaniałe, 3metrowe fale, z których grzechem byłoby nie skorzystać. Zatem korzystaliśmy do woli, z wyjątkiem Hani – która nie wzięła stroju kąpielowego, więc została fotografem; oraz Kasi – która co prawda strój miała, ale oprócz stroju miała też siatkę na muchy i coś zwanego wsysaczem/ekshaustorem, a co służy do zbierania much i innych owadów, i zajęła się swoim entomologicznym  hobby, przekładając niepowtarzalne tajwańskie insekty nad jakieś tam fale.
 
Zabawę z falami po jakiejś półgodzince trzeba było przerwać, bo przyszedł gajowy, i nas pogonił z lasu. A raczej teletubisie zrobiły nam „teletubisie mówią bye-bye”, i nie było opcji „tulimy”… W roli teletubisiów wystąpiło trzech funkcjonariuszy Straży Przybrzeżnej w ogniście pomarańczowych uniformach ze zintegrowaną kamizelką wypornościową i światełkiem, którzy najpierw nas opipczeli gwizdkami z bezpiecznego dystansu, a po chwili wgramolili się na plażę – wobec braku jakiejkolwiek reakcji plażowiczów.
 
Kazali się nam ewakuować, a jak nie to trzeba będzie zapłacić „ticket”. Przy czym „ticket” to nie bilet wstępu na zabawy we wzburzonej wodzie dla zaawansowanych, a mandacik za zakłócanie porządku publicznego i bezpieczeństwa narodowego poprzez ignorowanie poleceń funkcjonariusza publicznego. Miły pan łamanym angielskim kazał nam ewakuować powłoki doczesne, nie zgodził się na wspólną sweet focie (jakby ktoś na FB wylukał, że w godzinach pracy pozuje z turystami zamiast oczyszczać plażę z elementów podlegających teleportacji do domu, to miałby nad wyraz przechlapane), ale gdy podszedł do Kasi, bawiącej się wsysaczem z muchami i topiącej insekty w alkoholu – zdębiał. Chyba pierwszy raz widział takie zjawisko – nie dość, że blond i błękitnookie, to jeszcze wciągającego coś przez rurkę prosto z siatki na motyle… Wykwękał – what are you doing, i chwilę zajęło mu zrozumienie, ze Kasia profesjonalnie łapie muchy w ramach poszerzania wiedzy z kierunku swoich studiów… Podejrzewał zapewne jakiś szczególnie wyrafinowany rodzaj inhalacji narkotycznej, albo pieron wie co…
Straż Przybrzeżna jest bowiem częścią policji, aczkolwiek można w żarówiaście oranżowym kostiumiku odrobić obowiązkowe tajwańskie wojo. W każdym razie, mandaty może wystawiać, więc nie było co negocjować – choć próby się pojawiły, głównie ze strony par młodych, odstawiających obowiązkowe ujęcie na tle morza w ramach sesji ślubnej. Obowiązkowym gadżetem była – a jakże – żółta kaczuszka, którą z obawy przed szaleństwami zywiołu – sflaczono i ukryto w bezpiecznym miejscu…
Fale waliły dość mocno, niebo zasnuło się całunem mgły, było duszno, lepko i wilgotno – jak ujął to Irek, doświadczony wakacjami na Tajwanie i czterema atakami żywiołu wodno-powietrznego – „czuć w powietrzu tajfun”. Wracaliśmy do domu na szybko, w pierwszych kroplach ciepłego deszczu. Telewizor straszył „supertajfunem”, najsilniejszym od 20 lat, BBC i CNN oraz tajwańskie biuro pogodowe nadawały ostrzeżenia i wskazówki. Tajwańczycy karnie składali parasole, zabezpieczali wystawy sklepów i demontowali co słabiej przyczepione elementy dekoracyjne, tudzież kłębili się pod półkami z tradycyjne tajwańskimi zupkami typu „chińśka … d..upa, z Radomia”. W końcu argumentacja Młodocianego przemówiła mi do rozsądku – i ruszyłam leniwe cztery litery po jaki-taki prowiant (Nie, Księżniczko, paczka Skittelsów i ciasteczka Oreo nie wystarczą ci na dzień lub nawet dwa!) w lepkiej atmosferze przedtajfunowego wieczoru. W tle rozlegały się eksplozje fajerwerków (Tajwańczycy kończyli opakowania niezużyte podczas Święta Gapienia się na Księżyc – lub składali ofiarę odstraszającą złe duchy tajfunowe), powietrze było ciężkie i tak gęste, ze nawet komary zaczynały pełzać…
No i tak sobie czekałam na tajfun Usagi, który miał mi odebrać tajfunowe dziewictwo z przytupem i fajerwerkami oraz stosownym zadęciem… i czekałam… i czekałam… Na zapowiedzianie przez nieomylne tajwańskie meteo ulewne opady „extremly torrential rain” oraz podmuchy wiatru w porywach osiągające 160 m/s…. Zjadłam paczkę  cukierków i nadal czekałam… Wybiła 3 w nocy i ja nadal czekałam… I czekałam… I czekałam…
O 12 obudził mnie domofon, pod domem stał z lekka przemoczony Młodociany, któremu poczucie obowiązku kazało zajrzeć do mnie  i skontrolować żywienie oraz samopoczucie Gong Zhu Majii. Nie ukrywam, następne dwie godziny spędziłam na ordynarnym i ostentacyjnym darciu łacha z tajfunu Usagi, który okazał się być – jak słynna imienniczka Tsukino Usagi z kreskówki – niezbyt poważny, łajzowaty i ciamciaramciowaty. W końcu Młodociany nie wytrzymał i obraził się srodze, na moje niemiłosierne nabijanie się z jego kultury, pogody i prognozy pogodowej jego kraju.
Na południu Tajwanu, pomimo ogłoszonego alarmu, przymusowego wolnego i apokaliptycznych prognoz wydarzyło się wielkie okrągłe zero z figą z makiem – ale już na północy w Tajpej lało jak z cebra, wiało i nawet prąd z kablówką wyłączyło. Na położonej na wschodzie Zielonej Wyspie i Wyspie Orchidei było niewesoło, w Taidongu na Wschodnim Wybrzeżu zalało szkoły i drogi rzadkim błockiem. Tajfun przeszedł bokiem, i ruszył na Hongkong. Według prognoz wiatr wiał i 250km/h, na lotnisku HKG odwołano loty, wybrzeże Chin zostało postawione w stan gotowości… Jak będzie – zobaczymy.
Diagnoza mojego kolegi kumatego w temacie barometrii, geografii i anomalii pogodowych była krótka. Tajfunowe dziewictwo połowicznie odebrał mi „fake typhoon”, czyli tajfun bez tajfunu, rzadkość i biały kruk na niwie anomalii pogodowych. Jestem połowicznie usatysfakcjonowana trafieniem na takowy wyjątek – a połowicznie zawiedziona. Nie ukrywam, że liczyłam na materiał empiryczny, który posłużyłby mi do wykreowania dramatycznej relacji z pierwszej ręki, prosto z oka klęski żywiołowej, z elementami bohaterstwa i surwiwalu – a tu niestety, wyszło jak zwykle. Cóż. Będą inne tajfuny…

środa, 18 września 2013

Królik w tajfunie, królik z księżyca – Festiwal Środka Jesieni po raz drugi

15 dnia 8 miesiąca księżycowego wypada w chińskim kalendarzu 中秋 – czyli Festiwal Środka Jesieni. W Chinach z tej okazji przydzielono i tydzień wolnego, na Tajwanie – tylko ten dzień, aczkolwiek Wendzarnia swoim studentom podarowała dłuższy weekend, odrabiając uprzednio piątkowe zajęcia. 

Ogólnie cały Tajwan będzie zapchany ludnością przemieszczającą się wte i wewte, albowiem Święto Środka Jesieni spędza się tradycyjnie w rodzinnym gronie, grillując i wpatrując się w księżyc. Dlaczego? Pisałam o tym rok temu… >>KLIK<< 
W tym roku Ye laoshi wyjaśniła nam, że legendarna Change nie jest jedyną postacią pelentającą się po księżycu. Mieszka tam także chiński Syzyf oraz królik.
- Królik? – Zdziwiłyśmy się chórem, ja i moje dwie japońskie koleżanki.
Uśmiechnęłam się do wspomnienia kreskówki o Tsukino Usagi (czyli Króliku z Księżyca), szerzej znanej jako dzielna wojowniczka o pokój i sprawiedliwość, której imię oznacza właśnie – Księżycowego Królika, według japońskiej legendy robiacego tam ciasteczka (ciasteczka mają zakalec… to cytat z kreskówki).
Chińczycy widzą królika z moździerzem, w którym tłucze zioła, przygotowując „lekarstwo”. Aczkolwiek wersji o tym, skąd wziął się na powierzchni Srebrnego Globu królik i właściwie czym się zajmuje – jest wiele. Ye laoshi opowiedziała nam taką:
Dawno dawno temu na Ziemi była sobie trójka przyjaciół – Lis, Małpa i Królik. Żyli zgodnie i w przyjaźni, dzieląc smutki i radości, zabawy i obowiązki. O niezwykłym trio usłyszał Budda i postanowił sprawdzić, czy naprawdę są tacy szlachetni i dobrzy, by uznać ich za przykład dla ludzi? Przebrał się więc za żebraka i zawitał do lasu, w którym  mieszkała cała trójka. Ujrzawszy strudzonego wędrowca, zwierzęta zaoferowały swoją pomoc. Przebrany Budda poprosił o cos do jedzenia. Po chwili Lis przyniósł świeżo złowioną rybę, Małpa pojawiła się z naręczami owoców – tylko Królik nie mógł znaleźć niczego, choć biegał niestrudzenie dookoła. W końcu zasmucony poprosił Lisa i Małpę o rozpalenie ognia – i przeprosił gościa – „Niestety, nie mam niczego, co mógłbym ci ofiarować, więc proszę – zjedz mnie…” i rzucił się w ogień.
Budda zaskoczony poświęceniem Królika, zamiast go zjeść (buddyści to wegetarianie), przywrócił mu dawny wygląd, ożywił i umieścił na tarczy księżyca, aby wszyscy mogli zapoznać się z przykładem prawdziwej cnoty.
Tam Królik spotkał Chang’e, z którą się zaprzyjaźnił. Teraz nie tylko dotrzymuje jej towarzystwa, ale niestrudzenie przyrządza eliksir nieśmiertelności dla swojej pięknej towarzyszki.
Jak wyglądają moje plany na Święto Środka Jesieni? tego jeszcze nie wiem, albowiem wszystko zależy od pogody. Od kilku dni snuję się ziewająca i ogólnie nie do życia, co jest wiadomym znakiem niskiego ciśnienia atmosferycznego, wiązanego z kręcącym się w okolicy tajfunem. Który to tajfun na imię ma – tematycznie :D Usagi. I albo przejdzie bokiem – a wtedy pojadę na wodospady mego imienia, a nabrawszy apetytu wybiorę się na grill okolicznościowy. A jeżeli nie ucieknę przed tajfunem (dotąd się udawało jakoś nie zderzyć) – to Festiwal Księżycowy spędzę gapiąc się w telewizor, zgodnie z tajwańskim zwyczajem.

poniedziałek, 16 września 2013

Bo kaczuszka żółta ta… – Yellow Duck w Kaohsiung

Dobiwszy po europejskich wakacjach do Kaohsiung o obłąkańczej 8 rano zauważyłam drobne jeszcze ślady manipulacji medialnym i towarowym szumem – czyli pojawiły się pierwsze żółciutkie gadżety z pomarańczowym dzióbkiem i zadartym ogonkiem. A potem zaczęło się ich robić coraz więcej… I więcej… I więcej… I więcej… I jeszcze trochę więcej…
Były w machinach do łowienia zabawek, i na czapkach kelnerów w tajskiej knajpie, w metrze, w banku, na parkingach przed nowo otwartymi knajpkami – nigdzie nie mógł się człowiek czuć w pełni bezpieczny przed nagłym błyskiem kiwającej się żółci… Kaczuszka jest popularnym chłytem małketingowym – i lokuje się wszędzie, gdzie tylko można. Szał podobny do tego na „naszą polską wspaniałą drużynę mistrzów piłki nożnej”, o której wiele można powiedzieć, niestety z rzadka pochwalić za konkretne cokolwiek.
Ba! Pojawiła się pierwsza podróbka, albo – kreatywne nawiązanie do tematu. NA parkingu przed centrum handlowym niezainteresowanym nabijaniem kabzy właścicielom marki „Yellow Duck” rozsiadł się sporej wielkości biały łabędź i majestatycznie kiwając szyją w podmuchach wiatru zapraszał do odwiedzin w sklepie. Łabądź był niczego sobie, z 4-5m wysoki, aczkolwiek niestety mikroelementy z powietrza Kaohsiung szybko go zmaskowały na „brzydkie kaczątko” (chyba, że to był zamysł reżysera?) i z białego o poranku zrobił się z lekka przyszarzały popołudniem.
W piatek szkołę skończyłam o 10 i nie wiedząc co ze swym czasem zrobić – wpadłam na Młodocianego, szwendającego równie bez celu jak ja. A że pora była wczesna, to padła propozycja kąpieli w morzu – bo wszelkie jadłodajnie i inne miejsca warte odwiedzin tak bladym świtem są nie tylko mocno zamknięte, ale wręcz zabarykadowane, ogrodzone palisadą i kratami pod prądem.  Po drodze nad morze jest technikum Młodocianego, przy którym tenże przypomniał sobie, jak to pod kierunkiem nauczyciela spawali jakieś jego autorskie instalacje rzeźbiarskie z metalowych rur – i w związku z tym należy koniecznie sprawdzić, czy instalacja z postawionych na kancie kontenerów aby nie jest autorstwa tegoż nauczyciela, bo tak w sumie to wygląda. Jak się okazało – jest.
Gdy szłam odwiedzić moje ulubione chmuro-podobne coś wydając dziwne dźwięki i psikające wodą – na trasie zamajaczył się ordynarny płot, a także dźwig. A pomiędzy płotem i dźwigiem resztę świata zajmował wielki, żółty, dmuchany – kaczy kuper. Pod kuprem zaś kłębiło się troszkę fotografów amatorów z długawymi obiektywami oraz tabletami, a w tle majaczyły nawet wozy transmisyjne… Nie zrażeni niczym stali mieszkańcy łowili ryby w nieznośnym skwarze, obojętni na medialny szał dookoła. Kaczka zaś nadmuchiwana była w sposób ciągły i nieprzerwany do gargantuicznych rozmiarów, po czym przy wtórze szczeknięć z krótkofalówek ochrony i koordynatorów dała się obfotografować po raz ostatni – i pomachawszy z lekka zwiotczałym dziobkiem (dziobkiem??? Dziobasem, dziobiszczem, a nie – dziobkiem) – sklęsła majestatycznie do reszty.
„Nie bierz aparatu na plażę, bo się zniszczy, wiesz,piasek, sól, ciężki jest i w ogóle” – zasugerował Młodociany. Więc nie wzięłam. Słit focie z kaczuszką zatem powstały w wersji Jabłkofon, pomimo psyknięć i miauknięć właściciela, sugerujących, że bateria jest w słabej kondycji i w ogóle wręcz wynalazek Stevena J. przeżywa agonię, którą ja w dodatku profanuję… Na twarzoksiążkę jednakowoż focie zostały wrzucone w trymiga i w momencie obrosły w lajknięcia i komenty, że gdzie, że co że jak? W wyniku burzy mózgów ze znaczkami dowiedziałam się, iż jestem jak zwykle szczęściara. Bo kaczka oficjalnie pływać będzie od 19 września, w piątek odbyła się próba generalna na którą miałam okazję się przyplątać i załapać na oglądanie kupra za darmochę – bowiem oficjalnie bez biletu to zobaczy się figę z makiem… Radość dzieciństwa rozsiewana po świecie przez artystę  Florentijna Hofmana nie jest bowiem akcją charytatywną…
A co do plaży -plażę zjadło, i do altanki ze źródełkiem musieliśmy dreptać trasą alternatywną, po kamierdolcach – albowiem czarna łacha piachu szeroka na 30 metrów zniknęła pod wodą, falujjącą i burzącą się zbyt złowieszczo jako dobitne potwierdzenie, że jakiś 1000 km stąd tajfun mierzy w Okinawę. Teoretycznie bym może i darła starą trasą, bo wody było na oko po kolanka, lecz przypomniałam sobie smutną historię czeskiej ofiary losu i jego tajwańskiego przyjaciela utopionego na śmierć w te wakacje na tejże plazy – i karnie ruszyłam od tzw kupra strony.
Na miejscu w chatynce starzy znajomi robili grilla z zupką, udostępnili mi swoje bojki i pływaki (bez tego do wody ani rusz) – i mogłam beztrosko pobujać się na 3metrowych falach. Młodociany – jak mu przeszedł ścisk pośladków – stwierdził, że w sumie w tej Europie to jednak mamy fajne pomysły na relaks, a tutaj w Azji to by raczej na to nie wpadli. A na koniec  taka rozmowa:
Pani od której pożyczałam bojki- do mnie: Skąd przyjechałaś?
- Z Polski, to taki kraj w Europie, między …
- Wiem, gdzie jest Polska bo bardzo lubię polskiego  muzyka, 肖邦 Xiāobāng. Słucham sobie wieczorami do snu.
Ki pieron ten Siapa, myślałam intensywnie, gdy pani pomachała paluszkami po niewidzialnej klawiaturze – no tak, Szopen.

niedziela, 15 września 2013

Włoska załamka

Mój japoński kolega Keisuke lubi swoją kuchnię narodową. Wcina suszi oraz lepko- śmierdliwe natto ze sfermentowanej soi zanurzonej w glutowatym sosie własnym, kitkaty o smaku zielonej herbaty i inne wynalazki z Kraju Kwitnącej Wiśni. 

No dobra, kitkaów nie wcina – bo stara się żywić zdrowo i odpowiedzialnie. Więc zamiast czipsów o smaku pepsi i innego fastfooda przeżuwa natto.
Natomiast gdy raz na czas nachodzi go ochota na coś egzotycznego i niezwykłego, czego nigdy by nie zjadł u siebie w Tokio – korzystając z rozlicznych delegacji rzucających go po całym świecie nieskolonizowanym dotąd przez osadników z Imperium Wschodzącego Słońca – udaje się Keisuke do japońskiej restauracji w takiej na przykład Moskwie. Albo Pradze. Albo Pradze Północ… I nieodmiennie przeżywa ekscytację połączoną ze skrajnym zdziwieniem i wzburzeniem spowodowanym barbarzyńskim potraktowaniem tysiącletniej tradycji kuchni narodowej, oraz wielką niespodziankę – że też coś doskonale znanego może być tak odmienne i niezwykłe. No dobra, Keisuke jest prawdopodobnie masochistą, lubującym się w gwałtach na dziedzictwie kulturalno-kulinarnym.
Ja bowiem miałam ochotę chwytać za szable tudzież noże do masła- i ciąć z półobrotu durne fińskie pały (moich znajomych Finów z Rovaniemi), które to pały pyszne placki ziemniaczane po zbójnicku okrasiły: keczupem, majonezem, galaretką miętową i żurawiną. Ogórka kiszonego umajonego tym samym zestawem też ciężko przeżyłam…
O tym, co czuje regularny Chińczyk wchodzący do „chinki” (prowadzonej przez Wietnamczyka najczęściej) i po zamówieniu „kurczaka gongbao” (na przykład) otrzymującego… coś gongbao podobnego z orzeszkami – miałam niejakie pojęcie. Ale dziś ucieszyłam się, że Włosi gremialnie nie przejawiają wielkiego zainteresowania nauką języków obcych – i na Tajwanie niewielu jest przybyszów z Krainy Kapuczino. Bo nie wiem, jak temperamentny Włoch wychowany na maminym makaronie i sosie pomidorowym przeżyłby konfrontację z daniem widniejącym w karcie jako „spaghetti/makaron włoski -義大利面”.
Taaaaak, oczęta nikogo nie mylą. Tajwańskie spagetti:
- można zjeść na śniadanie. I tak też zrobiłam.
- konsumpcja odbywa się za pomocą pałeczek. Bardzo wygodne, szybkie i praktyczne, wychodzi mi o niebo lepiej niż operacja za pomocą nawijania makaronu na widelec z pomocą łyżki.
- plastikowa łyżeczka jest proforma – aby ułożyć na niej przydługawe nitki makaronowe, coby nie zwisały i nie majtały się na boki. Właściwie metoda stosowana przez z lekka walniętych estetów – tak kluchy spożywa TangXin i czasem ja, natomiast Młodociany jest bardziej tradycyjny i po prostu ekspresowo wciąga każdy posiłek, trzymając nos przepisowe 3 cm nad talerzem, więc brakuje miejsca na majtanie się makaronu. Za to wszelkie chlipnięcia, slurpnięcia, siorbnięcia i mlaśnięcia niosą się całkiem przyzwoicie…
- w zestawie surówki – to znaczy kupka ziarenek kukurydzy i kupka tego czegoś zielonego, co jest utartym ogórkiem zielonym. Z lekka posłodzonym.
- jajko sadzone – a kto powiedział, że nie można? Jajko także je się pałeczkami. Białko to białko, więc aby nie jeść odżywczych robali i innych karaluchów tudzież dżdżownic, na Tajwanie jajko dodaje się do wszystkiego – aby podnieść wartość kaloryczną posiłku. Do spaghetti też się dodaje jajko. To przecież logiczne.
- sos – ja zdecydowanie wolę „biały” z dużą ilością grubo mielonego pieprzu. Tajwańczycy raczej gremialnie wcinają ten czerwony, z daleka nadający całej potrawie wygląd zbliżony do oryginalnego „bolognese”. który jest… hmm… albo przecierem, albo keczupem, z lekka ochrzczonym i doprawionym kwaskiem cytrynowym chyba.
- w koszyczku były jeszcze tosty. A do popicia – herbatka z mlekiem w proszku lub mleko sojowe.
Jednakowoż – jedno jest naprawdę bliskie pierwowzorowi… Makaron. To nic, że pszenicę durum to kiedyś dziecko technika obsługującego machinę do robienia opakowania widziało na obrazku w internecie. Najważniejsze – że produkt finalny jest al dente.
A co do natto. Jadłam, to oryginalne, japońskie i wonne (bo dla obcokrajowców zwanych gaijinami produkuje się wersję ekzportową, bezfetorkową), przyniesione na zajęcia z kuchni narodowych przez Kaede. Ku zdziwieniu wszytskich – zjadłam ze smakiem – może z lekka czuć je było takim fermentem, ale bez tragedii. A co do „smrodku” – po konsumpcji śmierdzącego tofu (dla przypomnienia – >>KLIK<<) oraz duriana (również dla przypomnienia – >>KLIK<<), to natto przełyka się bezproblemowo. Może są inne, bardziej wypasione/podgnite/dosmaczane – ale to moje nie było złe.

czwartek, 12 września 2013

W tajwańskim markecie II – szybkim krokiem przez stoisko kosmetyczne

Obok mej nowej hacjendy zwanej wigwamem (z tarasem!) rozlokowały się sklepiki „wszystkomające” z gatunku „śledź, mydło, powidło, czernidło i ser” (bo jest to wersja poszerzona o takie rzeczy, których w życiu bym nie szukała w „Samie”) w liczbie trzech. 

Plus księgarnia, elektryczno-elektroniczny, sieciowa drogeria Watsons i inne azjatyckie wynalazki typu „prywatna biblioteka z wypożyczalnia komiksów”, gdzie tajwańskie czytelniczki spragnione komiksowej strawy lub urozmaicające sobie nudny wykład  w Wendzarni za pomocą lektury – mogą znaleźć na przykład hitową serię „50 shades of Grey”.
Do tegoż „Samu z krówką” noszącego dumną nazwę „XXI wiek” (do czego doszłam niedawno, i aż musiałam potwierdzić, że dedukowałam poprawnie – bo wnętrze sklepu mało się ma do nowoczesnej nazwy i trąci myszką oraz komunistycznym wydaniem PSS Społem) udałam się zaraz po przylocie, aby uzupełnić braki wyposażeniowe w wigwamie. Niestety – limit wagi 20 kilo zastosowany przez China Airlines oraz restrykcyjne przestrzeganie ilości tobołków spowodowały przymus okrojenia zawartości walizy. Tak, wiem – durnotą jest zabieranie ze sobą mydła w płynie czy szamponu, ale – każdego głupawo uśmiechniętego mogę wysłać na szopping po Kao z poleceniem – „szampon do włosów cienkich (w Azji chyba nieistniejących) oraz płyn do higieny intymnej w cenie poniżej 1 zł za 5 ml”… I zobaczymy, jakie będą rezultaty…
Wyjaśnię – w Azji moje liche, cieniutkie i śliskie włoski budzą – zachwyt pomieszany ze zdziwieniem i litością. Azjaci mają kudły czarne, mocne,grube i szorstkie, dokładne przeciwieństwo moich. Siłą rzeczy ich kosmetyki do włosów są nabłyszczająco- wygładzajaco- ulizujące… co mi nie służy.  Co ciekawe, nie wiem czy Tajwańczycy nie znają pojęcia „włosów tłustych/frytowanych”, czy po prostu moje z uwagi na swą europejskość są takie inne, bo ile razy mam kudły do mycia, przetłuszczone na maksa, aż olej kapie – tyle razy słyszę – „dlaczego masz mokre włosy?”, ewentualnie – ojej, ale długo ci schną włosy”, albo „nie siedź z mokrą głową w przeciągu/pod klimatyzatorem/koło wiatraka”.
A płyn do higieny intymnej – to coś sprowadzane/produkowane mimochodem, z myślą o fiśniętych turystkach z zagranicy, i kosztuje w w związku z tym – dewizowo (podobnie zresztą jak antyperspiranty, których lokalni nie tykają – bo niezdrowe i trąci gejostwem). Przed wakacjami kupiłam flaszunię 50 ml czegoś rzadkiego niczym woda, woniejącego niemożebnie wanilią – w promocyjnej cenie 12 zł. I zużyłam w tydzień, bo chlapało sowicie z braku dozownika… Nie ma to jak solidna butla „made in Poland”, którą niestety musiałam sobie odpuścić – albo przewieźć w żołądku, bo nigdzie indziej by mi się nie zmieściła.
Zatem – szybki marsz na prawo – i w koszyku ląduje pasta do zębów (mają Sensodyne w całkiem normalnej cenie) oraz płyn do paszczy w egzotycznych wersjach smakowych – pomarańcza z mandarynką, zielona herbata i mięta z wanilią, w cenach nieco tłumaczących postępującą próchnicę wszystkich stadiów, powszechnie spotykaną w tajwańskich dziobkach. Klej do protez tym razem ominęłam szerokim łukiem :D
Potem półka z patyczkami do uszu, wykałaczkami z nitką dentystyczną ( to taki chiński wynalazek, od dawien dawna Chińczycy lubili sobie po posiłku podłubać w paszczy… Tajwańczycy też lubią, i nie obcinają się publicznym grzebalstwem w knajpie. W autobusie zresztą też, aczkolwiek – całe szczęście- rzadko.
Obok – proszek to szorowania twarzy ( za drogi, żebym przetestowała) i sole kąpielowe. To ostatnie o tyle ciekawe, że wanny ogląda się tu w TV i czasem w hotelach, być może jedna na 500 tajwańskich rodzin przezwyciężyła skąpstwo i zafundowała sobie takową fanaberię zamiast praktycznej łazienki 3 w 1.
 A potem oczy stanęły  mi w słupek…
Azjatki słyną z pięknej cery i młodego wyglądu. Co do tego pierwszego mogłabym się kłócić – w Wendzarni widuję studentki z cerą daleką od ideału (maskowaną maseczką lub makijażem w stylu „fabryka tapet”), a czasem biedne ofiary niedającego się niczym zamaskować azjatyckiego trądziku… który można nazwać zarazą i trądem, rdzą i parszywieniem – bo tak wygląda. Po prostu bardzo ciężkie stadium, takie które wyłazi malinowymi koloniami prycholi w kolorze i rozmiarze czereśni, złazi powoli i pozostawia po sobie malowniczy krajobraz księżycowy z dziurami, kraterami i tworami. Dostawszy w "prezencie" od losu taką cerę – coś trzeba robić, aby jednakowoż zmieścić się w normie pięknych, gładkoskórych Azjatek o twarzy nie skalanej zmarszczką do 50 urodzin.
Tajwanki w tym celu sięgają po arsenał kremów (głównie koreańskich i japońskich), jakieś pigułki owocowo- witaminowo-odchudzająco- odmładzające, oraz maseczki. Ale nie takie, jak w Polsce, czyli coś co się pacia na buzi, a potem zmywa lub ściąga po zastygnięciu. Typowym tajwańskim produktem codziennej pielęgnacji jest stosowanie mokrej szmaty, alias sheet mask. Wygląda to tak:
A po rozwinięcie tematu odsyłam do – Azjatyckiego Cukru >>KLIK<<. Kosmetyki azjatyckie to jej hobby – i wie na ten temat znacznie więcej niż ja, więc  siłą rzeczy objaśnienie będzie znacznie lepsze niż w moim wykonaniu.
W każdym razie, oswoiłam się z ideą nakładania na twarz czegoś mokrego, co oprócz tego, że cieknie i nadaje mi wygląd zaiste upiorny (otwieranie drzwi z zieloną glinką i papilotami przegrywa sromotnie z otwieraniem drzwi z płachto-maską na dziobie -w kategorii: „Aby kolędnicy nigdy już nie wrócili pod ten adres…”)- jednakowoż pomimo robienia ze mnie potwornej maszkary - wygładza, nawilża, oczyszcza. 
W Krakowie zostawiłam maski z serii z kotkiem (taaaak, Hellou Kitti ma swoją słodką serię kosmetyków wszelakich…), można przetestować. I napisać -jakie były wrażenia i efekty. Uwaga - kotek piekielny nie ma ust, zastosowanie maseczki może skończyć się utratą mowy i możliwości narzekania :D
Ale krocząc pomiędzy półką z podpaskami oraz wieszakami, tuż obok wspomnianego już proszku do mycia twarzy (i wybielania rzecz jasna, jak to w Azji) zobaczyłam maski… powiedzmy kompleksowe.
-na nos (wągry precz, z dobitnym rysunkiem owych wągrów precz)
-na oczy (aby zniknął wizerunek typu „panda”,pomimo nieprzespanej nocy)
-na usta (ujędrnia i odżywia)
-na stopy (chłodząca, nie wiem czy dodatkowo odwaniająca)
oraz…. na małpka na biust oraz żyrafie cętki na ramiona.
Po tych dziwactwach nie zaskoczyła mnie już nawet zupa do ciała…
Czy ktoś jeszcze dziwi się mojej niewinnej zeszłorocznej wpadce z klejem do protez (>>KLIK<< dla przypomnienia)?

wtorek, 10 września 2013

Miss i mix – o sukcesie pewnej polskiej nastolatki

Kiedyś dawno temu wspominałam, iż Tajwanki bardzo chętnie przytulają się do romantycznych obcokrajowców o białej/w miarę jasnej skórze, a i tajwańscy mężczyźni tęsknymi oczętami wodzą za egzotycznymi kobietami rasy kaukaskiej (jakby to obrzydliwie nie brzmiało, jest formalnym określeniem „białasa”). Właściwie coraz więcej pojawia się takich mieszanych par. W przewadze są te, gdzie to pan domu pochodzi z Zachodu, ale ponieważ rośnie odsetek śmiałych (no dobra, ciut śmielszych) Azjatów oraz samotnych kobiet podróżujących na krańce Azji – to i konfiguracja odwrotna się przytrafia ze wzrastającą częstotliwością.

Oprócz tzw „szybkich podrywek”, spotykanych w każdym kraju dysko-blachar, lampucerowatych galerianek i ślicznych dziewcząt pięknych niczym chińskie porcelanowe wazy (i równie jak te wazy pustych, no chyba, że akurat ktoś im coś wsadza… – ale potem wyjmie i nadal pusto i głucho) – istnieją także mądre cierpliwe tajwańskie żony i mężowie obdarzeni szerokim wachlarzem cnót, władający językiem współmałżonka, poznający kulturę przybranego kraju, a nawet wraz z małżeństwem wyprowadzający się na drugi koniec świata… Przykład? Niedawno (w lipcu) mieszkająca w Krakowie Tajwanka Wei-yun Lin-Górecka  otrzymała od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdana Zdrojewskiego odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej” – to właśnie dzięki jej biegłej znajomości polskiego Tajwańczycy mogą zapoznać się z „Wiedźminem” Sapkowskiego czy „Sklepami Cynamonowymi” Bruno Schulza.
Co pcha mieszkańców Pieknej Wyspy w nie-azjatyckie ramiona? Egzotyka jasnych włosów i  okrągłych oczu. Światowość (nawet jeżeli cały wielki świat sprowadza się do kukurydzianych farm Idaho czy uroczego akcentu i ogłady made in Manchester). Ciekawość innych zwyczajów. Poszukiwanie nowej szansy i drogi w życiu. Sowicie wypchany portfel białasa (nawet jeżeli funkcjonuje on w roli enigmatycznej otoczki, Tajwańczcy bowiem podobnie jak Polacy myślą, iż zagraniczniakom to ojro wypada zamiast wydalin i każdy z Zachodu to ma furę kasy). Oraz – miłość… Dziewczęta indagowane przeze mnie mówiły wprost – mieszane babies są takie koai… czyli słodkie sliczne i urocze.
Tajwańscy mężczyźni (oraz teściowie) są z tego co i wiadomo, dosyć pozytywnie nastawieni do posiadania potomstwa. Panowie na pewno pchają wózeczki, noszą berbecie oraz zabawiają potomstwo w wieku pełzakowo-dreptającym podczas wizyt w restauracjach, nie migają się od obowiązków rodzicielskich i mają raczej poważne i odpowiedzialne podejście do roli skarbonki i strażnika cnoty. Minusem jest to, że zwyczajowo podczas rozwodu potomstwo pozostaje przy rodzinie ojca – bo stanowi ich „właśność”, „dziedzictwo” i „zabezpieczenie” (duchowe, bowiem tutejszy system emerytalny nie odpowiada za los duchów przodków).
Miałam okazję przyglądać się wielu „mieszanym” dzieciom. Część jest ładna, część niesamowicie ładna, część przeciętna, a część… no cóż, powiedzmy, że akurat z puli genetycznej trafił się na przykład wielki nochal tatula, małe oczka mamusi, wielkie stopy po europejskim dziadku, trądzik i krzywe zęby po pokoleniach Azjatów plus przysadzista sylwetka cioteczki Chen. Jednakże w  świadomości powszechnej pół- Azjaci istnieją jako ci zgrabni, ładni,egzotycznie nietypowi, w szołbizie pożadani z uwagi na dwukrotnie większą grupę docelową. Więcej o „pięknych mieszankach szołbiznesu” u Azjatyckiego Cukru – KLIK. Do długiej listy mieszanych aktorów i celebrytów, którzy wpadli mi w oko dodam – Keanu Reevesa (pół Hawajczyk z kropelką chińskiej krwi), Vanessę Mae (czyli Singapurską Chinko- Tajkę) i Koleen Park, jurorkę „Korea ma talent” – pochodzenia litewsko- koreańskiego.
Ale opuszczając świat reflektorów, monitorów, makijaży, pudelków, pomponików i fotoszopów – kilka fotek real, pozbieranych wśród średnio reprezentatywnej grupy moich znajomych. Można zobaczyć efekty mieszanych małżeństw – także polsko- azjatyckich. Jedna z dziewcząt – to koronny dowód dla Jaromira, iż jego „ukochany” nauczyciel z liceum mógł stworzyć coś dobrego :D .
W tajwańskich wiadomościach około tydzień temu pojawił się nius o rozstrzygnięciu finału konkursu modelingowego,(Filmik relacja i modelki **KLIK**)w którym nagrodą było Subaru i kontrakt reklamowy. Wiadomość jakich wiele, i nie byłoby się nad czym rozwodzić gdyby nie osoba laureatki. 

 O ile Chen Ming Xiu nie brzmi za specjalnie znajomo, to już Zofia Wernik- Chen powinna się skojarzyć – z mamą Dorotą, propagatorką idei homeschoolingu na świecie, z pewną dziewczynką, której Vloga kiedyś prezentowałam ptzy okazji „strasznych niusów o trzęsieniu ziemi na Tajwanie” oraz – z reprezentantką Tajwanu w jeździe figurowej (tak, Tajwan leżący w tropikach posiada lodowisko, łyżwiarzy rekreacyjnych, łyżwiarki figurowe oraz hokeistów… Jamajka mogła mieć reprezentację olimpijską w bobslejach, to czemu Tajwan miałby nie mieć  sportowców w dyscyplinach zimowych???

Dowód na istnienie jamajskich bobsleistów - film "Reggae na lodzie" z 1993 i relacje z IO w Calgary 1988
Jak wygląda ZoZo?

Jak Zozo jeździ na łyżwach? Materiał filmowy po chińsku z angielskimi napisami :D
 Według tego, co wyczytałam, Zosia chwilowo porzuciła łyżwiarstwo, a filmik pochodzi sprzed dwóch lat.
Gratulacje dla Polki z dalekiego Tajwanu i dla jej polskiej mamy, której udało się wychować trójjęzyczne dziecko, które ma jeszcze ochotę uprawiać sport :D

poniedziałek, 9 września 2013

Lody w stylu Yabba-dabba-doo!

Tajwan powitał mnie wczesnojesiennym ochłodzeniem – czyli polskim lipcowym skwarem, który nie sprzyjał czemukolwiek. Nawet spać się nie dało, nie mówiąc o jedzeniu. Do upału dołączyło przestawienie czasu – na +6 godzin, czyli o śniadaniowej 8 rano dla mego żołądka był wciąż środek nocy, o obiadowej 14 – właśnie nabierałam ochoty na jakiegoś tościka, za to około północy fanaberie soków trawiennych niemal wysłały mnie na poszukiwanie czegoś z ziemniaczkami i koperkiem…

Jedyną rzeczą, którą łasuch Majia może pochłaniać w ilościach gargantuicznych o każdej upiornie parno-gorącej porze dnia, nocy, poranka i wieczoru – są lody. Tajwańskie lody (definicja już kiedyś tu była >>KLIK<<) – to coś bardziej w kierunku sorbetu niż klasycznych włoskich/gałkowych/kręconych/na patyku, z dodatkami dziwnymi bardzo lub nieco mniej. Znając moje upodobanie, Młodociany wyciągnął mnie do portu, na „lody muszlowe” – seashell shaved ice. Spodziewałam się czegoś niecodziennego – na przykład lepko-żelowatego, albo zakręconego jak ślimaczy domek, podanego w sposób niecodzienny i niekoniecznie smakowity (tajwańskie poczucie humoru jest nieco specyficzne, i żarciki bywają hermetyczne lub przyciężkawe, często nawiązujące ze do prozaicznych czynności fizjologicznych – także w kwestiach kulinarnych. Restauracja serwująca kupo-lody ma się ponoć całkiem nieźle… Bo tak, to są lody czekoladowe, serwowane w chińskich mini-kibelkach. Smacznego)
Restauracja mieściła się w piętrowym baraczku oklejonym muszlami, usytuowanym na zakręcie drogi prowadzącej do plaży Sizihwan i Uniwersytetu im. Sun Yat Sena, gdzie ruch autobusów, skuterów i aut prujących raźno w obie strony zaiste zapiera dech w piersiach. Zwłaszcza, gdy nie znalazłszy miejsca parkingowego po lewej, Młodociany zdecydował się szukać szczęścia po prawej – i na włosek minął się z ciężarówką, zgrabnie lądując tuż przed autobusem cisnącym przepisową 50-tką… aby manewr zakończyć niemal pod stopami chińskich turystów, którzy niczym nie speszeni minęli go jak gdyby nigdy nic. Okej… Aha… Mhmm… Uhu… Pozbierałam się z tylnej kanapy i na miękkich nogach wkroczyłam do muszlowego królestwa. Parter zaścielały muszlotwory – lampy wydziergane/ wypiłowane w półmetrowych konchach morskich ślimaków, lusterka i pudełeczka tudzież tzw drobne formy artystyczne pod postacią znanych z bałtyckich wakacji muszelkowych żółwików, plus inne „i oprysków, i szkodnika”. (obowiązywał zakaz fotografii, detali lamp brak – a zapewniam, że były niesamowite w precyzji wykonania i skomplikowaniu wzornictwa).
 
Starannie ukryte za stosami morskich bibelotów schody prowadzą na pięterko, a na pięterku w schłodzonej sali rozpoczęło się polowanie na stolik, bowiem ilość blatów z obowiązkowym plażowym akcentem stanowczo nie odpowiadała ilości amatorów „muszlo-lodów” i innego muszlo-żarcia. Do łapy dostałam menu, i rozpoczęłam kontemplację – po chińsku. Pomiędzy stojącymi w menu kawałami owoców (to dla cudzoziemców), galaretkami herbacianymi i „klasycznymi” czyli o smaku żelatynowym, kostkami fioletowego taro, zabójczymi perełkami i dżemem  truskawkowym znalazłam coś dziwnego – „łzy Hioba”, czyli, jak wyjaśnił zdziwiony kelner – takie jakby „cereal”, płatki zbożowo-śniadaniowe. Zabrzmiało złowieszczo, więc odpuściłam, bojąc się losu Hiobowego – a niepotrzebnie, gdyż łzawica ogrodowa jest według medycyny chińskiej cennym składnikiem żywności o działaniu przeciwzapalnym i przeciwrakowym. W Polsce raczej nieznana, chyba że na chińskich bazarkach lub pośród podróżników wegetarian.
A jak wyglądały owe lody muszlowe?
Ano, jak zwykłe tajwańskie lody, czyli masa kruszonego lodu, polana obficie syropem trzcinowym oraz sosem waniliowym, z usypaną górką kawałów owoców sezonowych, na szczycie uwieńczoną kulką lodów standardowych. Ślimaków w składzie nie zanotowałam. A dlaczego „muszlowe” te lody?
Bo zamiast w misce, podano je w muszli :D , dodając do zestawu łyżkę z połowy porcelanki tygrysiej. Całość zaś – zupełnym przypadkiem zaserwowano nam przy radosnych dźwiękach piosenki z kreskówki o jaskiniowcach>>KLIK<< - która do zastawy stołowej pasowała jak ulał :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...