czwartek, 27 grudnia 2012

Mikołaj był!


Helloukitaśny, albowiem tajwańscy kronikarze nie odnotowali, żem się nieco w latach posunęła, i już dawno wyszłam z przedszkola (kończąc tam pracę jeszcze przed ukończeniem studiów) – więc zatrważająca większość moich prezentów była w kolorze PINK.
Mikołaj przychodzi tu z anglosaska, w pierwszy dzień świąt. Na wieść, że w Polsce on wciska się w komin już 6 grudnia, a potem Aniołek alias Gwiazdka poprawia w Wigilię – moja klasa rozdziawiła paszcze i zadeklarowała natychmiastową wolę przeprowadzki do Polski.
Kolor prezentów nieprzypadkowy, koledzy i koleżanki zapamiętali moja niezwykłą fascynację restauracją znaną pod ogólnikowym logiem „Pinkhouse” lub „Domek Hellou Kici”, który w 3 egzemplarzach udekorował to piękne przemysłowe miasto. A każdy jeden z nich jest bardziej różowy niż poprzedni, pojedynczo są w stanie wywołać próchnicę i cukrzycę, a w zestawie (3 restauracje plus nocleg w Hello Apartamencie) zabija, a z każdego samca alfa uczyni 100% geja. Nie wierzycie?
Koledzy z klasy jako klasyczni Azjaci nie znają pojęcia sarkazm, ironia jest według nich tropikalnym zwierzątkiem futerkowym żyjącym w lasach Gwinei Równikowej oraz Kamerunu – więc jak najbardziej na serio uznali moje niedowierzanie na widok koszmarka z kokardkami za pierwszy objaw wielkiej i szaleńczej miłości… Więc i prezenty zrobili mi tematyczne… Niestety, żadne z nich nie ofiarowało się na ochotnika pójść tam ze mną, zjeść paskudne i wyjątkowo drogie żarcie w kolorze majtkowego różu strojnego w motyw kociego pyszczka lub kokardki – nasiąkać atmosferą bardziej szkodliwą niż promieniowanie radioaktywne…
No dobra.
Kilka foci
oraz materiał poglądowy na wideo.
A teraz – dowód na prawdziwie zmroczną naturę złowieszczego koteczka z domeczkiem, skrywany głęboko pod warstwą lukru i różowej posypki…

środa, 26 grudnia 2012

Mój drogi aparat

Zadzwonili z serwisu. Czyszczenie gratis, naprawa antishocka – 4000NT (około 500 złotych). Mogę odebrać wyczyszczony aparat dziś, a jak zdecyduję się na naprawę – przywieźć go po Nowym Roku.
Jak dla mnie bomba. Max zamiast zjeść lancz został wysłany biegusiem przywieźć Soniaka, bo okazja była ku fotkom i piękna pogoda. Wyczyszczony aparat = zajebiste zdjęcia nieba, jasnego tła itp.
Ale…
Pieprzone żółte skur…. y nie wyczyściły lustra! Ani nawet soczewek nie przetarli. Więc kropka jak była, tak jest. A miało nie być, bo specjalnie pokazywałam tępakom azjatyckim, o co kaman. Max tłumaczył z angielskiego na chiński, zresztą sam widział w czym rzecz (cieżko nie zauważyć…) – więc nie a mowy że im „umkło”.
Co gorsza, po włączeniu rozległ się odgłos znany jako – start autobusu marki Jelcz/Ikarus, start lodówki Mińsk lub po prostu ruski traktor radośnie pyrkający podczas prac polowych. Skutecznie zagłuszył mojego kolegę -prelegenta, który właśnie produkował się ze swoją pracą roczną na forum publicznym, i któremu chciałam zrobić kilka ładnych fotek. Cała sala (a było z 200 osób) wbiła we mnie spojrzenia o ciężarze ołowiu, bo jak ja – wredny białas – śmiem zakłócać cisze podczas prezentacji? Nawet drzemiący tuż obok Jerry Pang (mój zeszłoroczny profesor) się wybudził z drzemki, z lekka zdezorientowany rozglądał się wokoło…


Nie przytoczę inwektyw jakie perlistym potokiem potoczyły się z ust mych karminowych.
Młodociany został poinformowany o zaistniałej sytuacji lakonicznym smsem, bo nie chciałam się wyżywać na Bogu ducha winnym posłańcu. Księżniczkom nie wypada.
Pojawił się 10 minut później, zaklął szpetnie na widok zademonstrowanej mu z rozpaczą w oczach niewyróby, pokrył się kropelkami potu z nerwów, po czym po męsku, acz z lekka łamiącym się głosem zaproponował, że sprawę rozwiąże i pognał na parking po wehikuł. Pojechałam więc z ciekawości, jako wsparcie, zdecydowana nie angażować się w negocjowanie -bo byłam gotowa pana z zakładu przekwalifikować na śpiewaka opery pekińskiej, urywając mu jaja za pomocą tępej łyżki, coby choć śpiewanie wykonywał jak należy, skoro na aparatach się nie zna… Grzecznie zajęłam się AngryBirdsami, kątem oka spozierając na rozwój akcji, ilustrowany częstotliwością i zamaszystością machania dłońmi sklepikarza oraz Młodocianego.
Pan ze sklepu usiłował wmówić mu, ze to tak już popsute i charczące było i w ogóle zbyć w pierony, nie jego wina, ten typ tak ma itp. W końcu Młody się poddał i mówi – Przepraszam, ale AngryBirdsSpace muszą chyba poczekać, bo sam nie daję rady… Chodź ze mną do tej krainy Sony, tylko proszę – nie krzycz… No i się zaczęło… 
Byłam mało grzeczna- bo wkurwiona solidnie, Max robił majstersztyk przekładowy, porównywalny chyba tylko z przypadkiem genialnego tłumacza Lecha Wałęsy (dzięki któremu Amerykanie znający go jedynie z translacji uważają za człowieka niezwykle mądrego, oczytanego etc). Pan patrzył na me oczy gromy ciskające i nawet słabo kumając po angielsku chyba do niego docierała ogólna sytuacja z naprawdę poirytowaną i upierdliwą babą z zagranicy, która nie ustąpi i basta. Oddałam aparat fotograficzny, a po tygodniu dostałam ruski czołg, i to wy zawaliliście w tym sklepie. Kazaliście mi odebrać wyczyszczony, a tymczasem widać, że nikt go nawet paluchem nie ruszył, bo by dał znać w trymiga, że coś nie tak. Jesteś panie chyba nieodpowiedzialny albo niekompetentny, albo oba na raz. Więc nie ma bata, żebym przyjęła na klatę wasze niedoróbstwo. I koniec, będę szła w zaparte! Nikt nie sprawdził aparatu? No, to chyba nie moja wina, to pan powinien wiedzieć co się robi…
(Max naprawdę odwalił dobrą robotę, bo brzmiało to po chińsku znacznie mniej obraźliwie, ale chyba wystarczająco dobitnie)
Wreszcie -do pana dotarło, że nie szpanuję logiem SONY aby podrywać gimnazjalistki. Tak, wiem – wiocha po całości, mieć lustrzankę sony, bo prawdziwi profesjonalizując używają Canona i Nikona. Ale mam to głęboko. Nie będę – jak jeden z fotografów na pikniku lotniczym – zaklejać loga plastrem bo wstyd i żenada.  :D :D :D Mój aparat i basta! Wstyd i żenadę to on odstawił, bo sam sobie Soniaka kupił, a potem w płacz, że nie taki wybrał? No ludzkości, niech cię szlag!!!
(Pana od Sony i lepca przedstawiono mi w ramach angedoty, gdy z podobnym, tylko mniej wypasionym Soniakiem pojawiłam się na „górce fotograficznej, wśród fotografów lotniczych w sporej części onanizującej się chyba samym dźwiekiem wydawanym podczas czytania nazwy swojego boskiego Nikona/Canona. Efekt zajebisty… Do jednego z lepszych w Polsce fotografów lotniczych podchodzi dziewczątko z badziewną kamerzynką, i zadaje debilne pytania uwłaczające godności foto-szpanerom i ogólnie osobom zajmującym fotografią, typu – ojeeeej, to tak można? ojej, a jak to zrobić, żeby było ostre? A potem piszczy: ojej, ale fajne foto zrobiłam :D . O ile fotografik-pasjonat to się raczej uśmiechnie pod nosem i wytłumaczy przystępnie, to ortodoks- zarozumialec bawiący się Leicą zamiast grzechotki w okresie pieluchowym będzie wzdychał – boże, ty widzisz i nie grzmisz… A zdjęcia w większości wyszły mi fajne, niezależnie od gromów i grzmotów i błyskawic walących w moją głowę oraz Soniaka…)

Koniec końców, dostałam nowy obiektyw w cenie używanego, stary poleciał do Japonii i niech tam się ze mną biedzą dalej (przypomniał mi się przemiły pan z lotniska w Katowicach i moje tobołki budzące sensację w Hongkongu). Potem wyczytałam, że akurat ta seria alfy miała wadę konstrukcyjną w postaci plastikowego trybika, który się wycierał i potem charczał niczym sprzęt rolniczy „Belarus”, nowsza wersja już tego nie ma…
Wysępiłam też czyszczenie lustra  w gratisie – pan bowiem łaskawie dmuchnął gruszką, i stwierdził, że ponieważ obiektyw nowy, to żadnych plam nie będzie…Na dowód kazał mi strzelić kilka słitaśnych foci nieba… A potem z gulem śmigniętym niemal do potylicy oglądał kropki i mazy, jakie mu perfidnie palcem pokazywałam na tym niebieściutkim niebie z białymi chmurkami, wyświetlanym w wielkim na pół ściany telewizorze. Ku mej złośliwej satysfakcji – było je widać przepięknie… (Za to czyszczenie na początku krzyczał 500 NT, ale w obliczu swej porażki przyznał mi je w gratisie).
Po czym rozwalający serce dialog:
Ja – proszę jeszcze o dekielek, żeby obiektyw móc z drugiej, zadniej strony zabezpieczyć.
Pan – ale po co, przecież nie potrzebujesz.
Ja – potrzebuję.
On – nie, nie potrzebujesz.
Ja – uważam, że potrzebuję.
On – nie, nie, nie, nie potrzebujesz tego dekielka, po co ci on?
Ja – no, a jak zdejmę obiektyw, to pasuje go chyba zamknąć, żeby się nie pobrudził?
On – no ale po co chcesz odczepiać obiektyw?
Ja- no bo czasem używam drugiego, to muszę najpierw odczepić ten…
Pan – z oczami jak spodki – aaa, to ty masz więcej niż jeden?
Aha, rispekt wzrasta, co? Szkoda, że od początku mnie pan nie słuchał. Nie stracilibyśmy godziny na granie w „strzyżone-golone” i wzajemne machanie siusiakami w celu udowodnienia dominacji i określenia pozycji, pan nie zostałby upokorzony przez białoskórą smarkulę na oczach całego sklepu i nie musiałby mi po okazyjnej cenie sprzedawać mienia aby swą nadszarpnięta pozycję i stłamszony honor ratować…

Ale potem nie było już tak wesoło. W porcie kazali mi spadać na drzewo, smoczej barki nie sfocę z bliska bez przepustki. Cóż. Życiątko…
Foto barki (nowy obiektyw, nienaprawiony antishock, więc mam nieco problemów z pozycją w kadrze i pionuję zdjęcie na czuja):
Jak to określił mój kolega – pure coolness :D Bliżej niestety nie podejdę …

wtorek, 25 grudnia 2012

Święta…


O Bożym Narodzeniu pod palmami pisać nie będę. Bo jest tak sztuczne i plastikowe jak choinka z marketu i śnieg w spreju.


Dla Tajwańczyków jest to dzień wymiany prezentów, dla Japończyków z niezrozumiałych dla mnie powodów data 25. XII jest zarezerwowana na – uwaga - romantyczną kolację z mrugającym drzewkiem piszczącym Hooooooliiiii Naaaaaajt! i obracającym się w kółko, eksponując kolekcję baniek hellokitaśnych i innych…


Nie zjadłam 12 zupek chińskich wybranych losowo z kilometrowego regały poświęconemu szybkim daniom. Niestety, nie jestem na tyle tradycyjna i skłonna do poświęceń w celu spożycia 12 bezmięsnych potraw… Opchnęłam japońską szynkę z pieprzem, poprawiłam rzodkwią z pomidorem i słodkim ziemniakiem, popiłam kolą waniliową. i tyle z kolacji wigilijnej.
Zabrałam się do portu i marznąc na kość (ach, te arktyczne 17 stopni…, normalnie wychłodzenie organizmu zaliczyłam jak przy dujawicy na Zawracie) patrzyłam na statki, i na przepiękną barkę próchniejącą dostojnie w świetle księżyca. Trochę się podołowałam, oddałam refleksji na tematy rozmaite, w tym z pomysłem na literackie wykorzystanie tego architektonicznego cuda, które zakochani w nowoczesności Tajwańczycy wkrótce zapewne wysadzą w powietrze, bo nie jest wystarczająco amerykański i wieje cepelią tudzież Zalipiankami…
A dla wszystkich już znudzonych koszmarkami w stylu Laaaast Kritsmaaas… i kolędami tradycyjnymi sączącymi się wszędzie polecam filipiński klimat bożonarodzeniowy i sztandarową kolędę. Chińskiej wersji „Cichej nocy” nie zamieszczę, mam trochę litości dla świata :D

A ponadto wszytskim odwiedzającym życzę – Wesołych Świąt :D

Banana Boy i Brickyard Girls

Boris to znajomy znajomego znajomemu znajomy. Jako jeden z niewielu studentów męskiego uniwerku (powiedzmy, że miejscowej polibudy, oazy umysłów ścisłych, których jeszcze marketingowym chłytem słuzącym do zwabiania studentów  - nie wyposażono w np Katedrę Socjologii czy innej Psychologii jak krakowską AGH..), który mówi po angielsku płynnie z niecodziennym akcentem trącącym jakby Szkocją, wręcz zajebiście płynnie – lepiej niż ja, a to jest olbrzymie osiągnięcie wśród sepleniących Tajwańczyków.
Boris jest tak zwanym Banana Boy. Jego fejs jest odwrotnością mojego. Nie dość, że ma około 1000 znajomych (!!! ja ledwo przekroczyłam setkę, jak on to robi, jak on to OGARNIA przede wszystkim, bo ja już z moją setką mam problemy… No dobra, on nie ogarnia, on ich ma), to wszyscy niemal biali (Azjatów będzie może 5-10%),a tle większości fotek z imprez znajduje się znane mi doskonale wnętrze ciasnego Brickyarda, czyli mekki tutejszych dziewcząt (no może nie takiej, bo moje smarkulki wymieniają z błyskiem tęsknoty w oczach – Lamp, Muse, Lush,Imola …. i jeszcze parę innych, do których chcą się w mej eskorcie wybrać). No właśnie. Boris jest Banana Boy – żółty z zewnątrz, biały w środku, co namiętni usiłuje udowodnić swoim amerykańskim stylem i sposobem bycia… Taka jak dla mnie mega mutacja wkurwiającego Angola, chamowatego Niemca i gibającego się czarnucha z USA.
(zanim mnie ktoś zje,lub zje..ie – wiem, że Polacy też bywają niewyjściowi, i absolutnie nie uważam powyższych egzeplarzy za jedyny obowiązujący wzorzec narodowy… Po prostu, to cechy, które mnie niebosiężnie irytują we wszytskich nacjach, są wyjątkowo rozpowszechnione na eksporcie zwłaszcza wśród tych co na wakacjach – i niestety, przyjmowane są wszędzie jako oznaka „zachodniego stylu bycia, takie freedom, bogactwo etc/itp.)
Generalnie w wykonaniu Azjaty – masakra, w kontraście do tych miłych, uprzejmych, nieśmiałych, chętnych do pomocy standardowych Tajwańczyków, taki zamerykanizowany/zwesternizowany burak to się prosi o solidny cios gracką przez łeb. No ale jest cool i zajebisty w oczach własnych – i chyba innych, którzy trochę mu zazdroszczą takiego powodzenia, więc znajduje spore grono naśladowców…
Niestety. Ja wolę troszkę innych Azjatów, i właśnie to mi się w Azji podoba, że oni są – tacyodmienni, obawiam się tylko – że niedługo. W Polsce wystarczyło – jakieś 10 – 20 lat i ludzie są już zupełnie inni (tak, czytam teraz „Nasz Mały PRL”, i polecam każdemu ), mnie i mojego Młodego, czyli 6 lat młodszego brata dzieli już niemal mentalny Rów Mariański, a na pewno Uskok Świętego Andrzeja – bo i tarcia mamy czasem niezłe.
No dobra. Biali znajomi to wyznacznik sukcjesu towarzyskiego, a kazda biała twarz błyskająca bladością facjaty wśród żółtego morza setek znajomych na liście fejsa (nie odkryłam jeszcze innych wynalazków szatana, służących do komunikacji ze znajomymi tudzież bezwolnego spędzania czasu przed kompem). Mozliwość lansowania się z jednym białasem podnosi jednostkę w rankingu struktur towarzysko społecznych o kilkanaście poziomów! A co dopiero z dwoma, trzema, masą?
Z takie założenia wychodzą dziewczyny, prezentujące wyjątkowy pęd ku posiadaniu białego chłopaka (coś jak u nas kiedyś z zagranicznym mężem co to mu do toalety zamiast zwyczajowego stolca dolary miały lecieć, zamiast bąków woda kolońska i ogólnie zagraniczniak stanowił przepustkę do lepszego świata i życia bogato-długo-i-szczęśliwie w obrzydliwym, niewyobrażalnym dobrobycie…). Tutorka Nico na przykład wprost wszem i wobec oznajmiła mi, ze marzy o białym bojfrendzie, więc czy mogłabym ją poznać z moimi białymi znajomymi? OK, ale nie chcę brac odpowiedzialności za szkody na jej psychice i połamane serce. Więc dopóki nie stwierdzę, że białas złamanym wiadomo-czym nie jest – niech zapomni o randce.
Niestety, Tajwanki w związku z dużą konkurencją i silnym parciem na rozbielenie rasy dosyc ochoczo wskakują do łóżek białasom, nawet tym tak naprawdę brzydkim i nie śmierdzących groszem (ale za to nieświeżą pachą czy stopą). Biały to biały, basta! Istnieje szczególna kategoria dziewczyn w Kaohsiung, które z posiadania Caucasian boyfriend (to białas, poprawnie rasowo) uczyniły kult, religię i motor zycia. Zwie się je Brickyard Girlfriends, synonim lachona, lampucery i ogólnie niezbyt rozgarnietego pałkomatu, ograniczającego się do wiedzy z zakresu: kolekcji modowych, szoppingu, trendów urodowo-makijażowych oraz technik robienia loda. Nie będę pisać więcej, bo nie ma o czym. Takie lekkoprowadzące się (sypiące/prujące i co tam jeszcze z synonimów) maniurki są wszędzie, w Polsce ich nie brak – też walczą o swoja przyszłość i ewentualnie torebkę LV z allegro.
Efekt – obcokrajowcy Tajwanek nie szanują. Zrozumiałe w 100%. Nie szanują tez Tajwańczyków. Bo – Brikjardki do Brickyarda często-gęsto przychodzą z szoferem – chłopakiem… Chłopak ląduje w kątku i wodzi oczami za swoją coraz bardziej upitą dziewoją, lansującą się poprzez lepienie do białasów, wszystkich po kolei. No i zamiast dziewczynę zgarnąć pod pachę, w papę strzelić na otrzeźwienie (to niekoniecznie, nie powinnam popierać przemocy w związkach), zabrać w cholerę do domu i tam jej jasno wyłożyć co sądzi o takim zachowaniu – taki Tajwańczyk mniej zainfekowany zachodnim stylem bycia – po prostu siedzi w kącie jak ten pies i pilnuje niewiasty z daleka, i w sercu zaciska urazę – do siebie, i do niej i do całego świata białego. [No chyba, że ta pani tam zarobkowo, a on od jej pilnowania - teraz mi do głowy przyszło logiczne wytłumaczenie scenki zaobserwowanej niedawno... Ale Irek - polski bramkarz w Bricku twierdzi, że to chłopak, nie alfons, więc wypada mu wierzyć.]

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Potrzebne będą chusteczki…

Wczoraj streszczałam mój pierwszy długometrażowy film po chińsku, oglądany w całości po chińsku, opowiadający chińską historię, przeznaczony na rynek azjatycki.
Ja obejrzałam go bez większego szlochania – ale już taka mało płaczliwa publicznie ze mnie zołza… Natomiast, natchniona komentarzem - muszę popełnić wpis kolejny. Bo film o Wielkim Trzęsieniu Ziemi w Tangshan to nie KacVegas ani Pretty Woman. To naprawdę solidna porcja zwykłego życia, w większości niezbyt wesołego z zachodniego i hollywoodzkiego punktu widzenia, nawet z punktu widzenia malkontentów z kraju Falującej Orchidei. Superbohaterów i dobrych wróżek brak.
Zatem (późno, ale lepiej niż wcale) GONG-ZHU MAJIA OSTRZEGA!!!
To nie jest film do oglądania przy kotlecie! To nie jest film lekki, łatwy w odbiorze i przyjemny w refleksji! To naprawdę smutna historia, upamiętniająca tragiczną śmierć przeszło pół miliona ludzi. To także opowieść o dalekosiężnych skutkach około 10 sekund sejsmicznego szaleństwa matki ziemi. Tam w ciągu kilku sekund zginęło ponad 100 000 ludzi, wielokrotnie więcej zginęło kilka godzin później, w wyniku wstrząsu wtórnego, grzebiącego do reszty tych, których nie wydobyto na czas z gruzów. A ci którzy przeżyli musieli sobie radzić – ze stratą rodzin i podjętymi wówczas decyzjami oraz
Zatem (późno, ale lepiej niż wcale) GONG-ZHU MAJIA OSTRZEGA!!!
To nie jest film do oglądania przy kotlecie! To nie jest film lekki, łatwy w odbiorze i przyjemny w refleksji! To naprawdę smutna historia, upamiętniająca tragiczną śmierć przeszło pół miliona ludzi. To także opowieść o dalekosiężnych skutkach około 15 sekund sejsmicznego szaleństwa matki ziemi. Tam w ciągu kilkunastu sekund zmarło ponad 100 000 ludzi, wielokrotnie więcej zginęło kilka godzin później, w wyniku wstrząsu wtórnego, grzebiącego do reszty tych, których nie wydobyto na czas z gruzów. A ci którzy przeżyli musieli sobie radzić – ze stratą rodzin i podjętymi wówczas decyzjami oraz ich konsekwencjami.
Skalę oddaje to opracowanie, suche statystyczne dane:
After the earthquake hit, 242,419 people lay dead or dying, along with another 164,581 people who were severely injured. In 7,218 households, all members of the family were killed by the earthquake.
* 242 419 ofiar smiertelnych bezpośrednio po wstrząsie (nie podali po którym, ale przyjmuje się, ze pierwszy przeżyło ponad 80% zagrzebanych w gruzach ludzi, dobił ich wstrząs wtórny po kilku godzinach. Zachodnie agencje szacują rzeczywistą ilość zabitych w tym wstrząsie na około 650 000, bo socjalistyczny raj nie mógł przecież przyznać się do aż takiej katastrofy)
* 164 581 cięzko rannych (z marnymi prognozami na przeżycie z braku prawdziwej pomocy medycznej.  Oddziały Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, które pierwsze dotarły na miejsce piechotą, nie posiadały wiele więcej poza silnymi ramionami, saperkami i podstawowymi zestawami opatrunkowymi. Dopiero potem droga powietrzną przerzucono polowe szpitale i sprzęt poszukiwawczo-wydowbyczy. Ostatecznie - stanęło na szacunkowej ilości 800 000 rannych osób, którym udzielono pomocy medycznej, bez wydzielenia  ”tylko” poobijanych i połamanych oraz trwale okaleczonych i tych w stanie agonalnym. 800 000 to cała szacunkowa populacja Krakowa, bez studentów)
* 7 218 rodzin zginęło – nie przeżył nikt. Nie policzono tych, którym natura zabrała oboje rodziców lub wszystkie dzieci, lub małżonka z dziećmi.

Chusteczki potrzebne… Właściwie -od chyba 20 minuty filmu, kiedy to bliźniaki leżą pod gruzami, słysząc ratowników, komentujących przebieg akcji: „Proszę pani, dzieci są pod jedną płytą, nie możemy jej zdjąć, możemy tylko unieść jeden róg i wyjąć jedno z dzieci. Jeżeli podniesiemy tu, żeby ratować syna, to tamten koniec zmiażdży córkę. Jeżeli będziemy próbowali wyciągać córkę, zmiażdżymy syna… Które dziecko mamy ratować? Proszę pani, szybko,trzeba się określić już, proszę nam powiedzieć, bo dookoła pod gruzem czekają inni ludzie! Albo pani mówi teraz, albo idziemy dalej!”
Potem zaś, przez całe życie matka boryka się z pamięcią tej decyzji… Czy wybrała słusznie? Może drugie dziecko byłoby lepszym wyborem?
Nie życzę nikomu konieczności stanięcia przed takim dylematem… Sama usiłowałam wyobrazić sobie taką sytuację, gdzie muszę zdecydować - raz dwa trzy, i do nieba idziesz ty… Ale nie umiałam, nawet w wypadku obcych lub niemal obcych osób, a co dopiero w wypadku członków rodziny! Pomimo tego, że stosunki układają się nam różnie, czasem lepiej czasem gorzej, nie wyobrażam sobie na przykład wyboru – mama kontra brat. Brak kontra chłopak.


niedziela, 23 grudnia 2012

Przygody fotograficzne z bigosem

Czy już wspominałam, że awansowałam w hierarchii fotograficznej? Mam teraz Sony Alfa 530, która ma więcej programów niż mój telewizor/wibrator/pralka automatyczna w pralni samoobsługowej, i którą robić zdjęć NIE DAJĘ RADY. Nawet na opcji lamerskiej zwanej „auto”.
Ale po kolei.
Wiele lat nie odczuwałam parcia na szkło i szkiełko od obiektywu. Swoich zdjęć nie lubię pasjami, z rzadka jestem zadowolona z efektu uwiecznienia swej mordki na kliszy, a widząc wymierzoną w swą stronę czarną dziurę obiektywu-zastygam sztywno, niczym żona Lota z wyrazem buziuchny niezbyt wyjściowym. Zawsze zazdrościłam tym dziewczynom, które przed aparatem czują się swobodnie i mogą się wyginać, wydurniać i wykrzywiać. A jeszcze bardziej tym, które mają opanowaną sztukę ustawiania się do zdjęcia i nie straszą potem podwójnym podbródkiem, czerwonym nosem i zdradzieckim wyrazem twarzy.
Przed wyjazdem na Tajwan jeden z mych absztyfikantów (ksywa Cezar lub Jubiler) obdarował mnie małym, ślicznym, srebrno-polerowanym Olympusem Miu Tough. Aparat był może i śliczny w swej prostocie, ale nie to było jego główną zaletą. Mogłam go bez pieprzenia się w futerały/ pokrowce/folie używać w deszczu a nawet z nim nurkować (przeżył 30m, choć gwarancja jest do 10). Ponadto mozna nim było rzucać, mógł upaść – i nic, tylko się porysował. Mały Olympusek służył mi wiernie przez cały pobyt na Tajwanie, aczkolwiek, chyba z racji osoby darczyńcy – nie stał się moim ulubieńcem. Wolałam, kiedy zdjęcia robiła Katarzyna swoim Nikonem. Jednakowoż Olympusa Miu mogę polecić każdemu – to dobry aparat, z porządną jak na małpkę optyką, wieloma funkcjami. I z uwagi na swoją konstrukcję – jest odporny na wszystko, niczym ruski traktor. Dla dziecka, podróżnika, roztrzepanego nastolatka, który lubi słitaśne focie i dla dorosłego, który nie ma parcia na skomplikowany sprzęt – naprawdę super rozwiązanie.
Po powrocie do Polski Olympuska pożyczyłam memu ulubionemu i ukochanemu Ojcu Derektorowi, który od lat przeszło pięciu z cierpliwością anioła nurkuje ze mną i znosi me podwodne wybryki. Ojciec na wymianę dał mi wielką jak cegłówka Ytonga wypasioną Sony Alfę 350, której obsługę rozkminiać zaczęłam pomału, i zdjęcia robiłam nie na auto-mode, a na innych programach :D Dziwnym zrządzeniem losu niewiele później mój aparat będący pod Ojcową kuratelą osiągnął dno i zalał się – a ojciec lustrzankę odsprzedał mi w promocyjnej cenie, w ramach wynagradzania szkód moralnych :D I mogłam szpanować wysuwanym na pół metra obiektywem i ociekać zajebistością z ogólnie profesjonalnym lookiem. Look tracił nieco na profesjonalizmie, kiedy wychodziło na jaw moje mega dyletanctwo – ale… Zdjęcia temu co lubię, robię w miarę ładne. Samoloty ładnie błyszczą w słońcu i mieszczą się w kadrze :D
Na Tajwanie zrozumiałam dylemat właścicieli lustrzanek – niestety, Alfa wypełniona helem nie jest i swoje waży… Więc okroiłam zestaw bazowy do jednego obiektywu, bez statywu i innych szpejów -1.5 kilo z torebunią. Ale zdjęcia wychodziły fajne, niestety, tajwańskie powietrze bogate w liczne mikroelementy zanieczyściły mi lustro – owocując potężną kropą widoczną na zdjęciach z monochromatycznym/jasnym tłem. Potem aparat wraz z torebunią upadł mi na ziemię – i lustro się z lekka przekrzywiło, więc obraz  na zdjęciu różnił się nieco kadrowaniem od tego w wizjerze. Mogłabym przestawić się na korzystanie z podglądu - ale jakoś nie odpowiada mi taka metoda, wolę przykładać oko niż robić zeza medytując nad LiveView. No i w końcu Młodociany, który upuścił Alfę kolejny raz zabrał ją do serwisu, w zastaw dając mi jeszcze zajebistszą Alfę 530, z obiektywem dwa razy większym i ilością pokręteł i przycisków niemal jak w sterowni promu kosmicznego… Efekt jest taki, że alfa nawet na opcji auto zdjęć robić nie chce… Na manualnych ustawieniach ustawia się, klika – i….. robi zdjęcie. Białe. Całe białe. Jak owczarek podhalański we mgle. Lub niedźwiedź polarny w burzy śnieżnej…
Dłuższą chwilę rozkminiałam i negocjowałam współpracę (metoda – jak nie kijem to pałką), udało się…. cudów nie ma, bo dalej nie wiem jakie są jej kryteria zgody na zrobienie zdjęcia i klikam na ślepo :D
A na zdjęciach – port w Kaohsiungu!
Wielki Środkowy Palec Azji! Który tak naprawdę ma zupełnie inną nazwę, a kształt jest uzasadniony zamiarem i koncepcją artysty, zupełnie nie konotowaną seksualnie… Ale amerykanie ochrzcili go swojsko – Wielkim Fakersem i tak już zostało, podobnie jak ze słynną Rzeszowską Wielką Ci..ą (link do filmiku o tym słynnym na całą polskę epickim wręcz pomniku TUTAJ)
Jarmark Obcokrajowców, z białasami w roli zabawiaczy! (ich chiński był w przeważającej większości jeszcze gorszy niż mój….) Po kostiumikach oceniając, była i Turczynka (odziana w firankowo-cekinowy strój tancerki brzucha, na widok ktorego Młodociany oblał się pąsem, rozmaślił i zaczął intensywnie wpatywać się w czubki własnych butów, zacukany na maksa), i Japonka, i Rumunka, i Węgier, i Mr America, i Meksykanie i nawet Finka! Ale dominowali Niemcy, stąd wybór muzyki ma-sa-krycz-ny!!! „Last Christmas” w wersji techno plus niezapomniane przeboje Scootera i Barbie Girl… No cóż, folklor :D
Brakuje fotki Młodocianego medytującego nad bigosem… Bigos zrobiła Grażyna, handlująca tu polską kulturą i ciastami oraz okazjonalnie innymi daniami kuchni nadwiślańskiej. Młody zarobił miseczkę za pomoc w tłumaczeniu menu :D Do wieczora chodził i powtarzał „Bigos myśliwski kapusta kiszona i grzyby” oraz „Chcę zjeść szarlotkę. Poproszę dwie szarlotki. Dziękuję. Szarlotka jest bardzo smaczna”… Swoją drogą – jestem zachwycona. Wybyłam na drugi koniec kontynentu, i jak mnie złapie nostalgia to mogę sobie opchać szarlotkę … za niemal dychacza od kawałeczka (co skutecznie leczy nostalgię za pomocą odruchu skąpstwa studenckiego… po tak drogim sercu i portfelowi memu ciasteczku nie mogę nie poczuć się lepiej …) !!!
Mam nadzieję, że dostanę moją Alfę mniej wypasioną wkrótce… Instrukcja obsługi 350 zajmuje tylko 200 stron, 530 jest 2 razy dłuższa…

Majia, czemu nie oglądasz telewizji?


Jak można zwiększyć swoją znajomość języka? -zapytała nauczycielka podczas lekcji.Ćwicząc, czytając gazety, rozmawiając z lokalsami, oglądając filmy i telewizję.

Następnego dnia rozpoczęło się odpytywanie z rezultatów takiej oto nie-wprost podanej sugestii na temat poziomy naszego chińskiego i tego, jak mamy poziom ów zmienić na nieco bardziej niebosiężny – jakie cwiczenia wypełniłeś, z kim i o czym rozmawiałeś, jakie miejsca odwiedziłeś. Gdy na mnie przyszła kolej, wyrecytowałam krótką listę aktywności, po czym padło pytanie – Majia, dlaczego nie oglądasz telewizji?
Nie oglądam telewizji ponieważ nie lubię, nauczycielko, odpowiedziałam.
Jak to nie lubisz – zdziwiła się nauczycielka, świeżo po studiach, więc jeszcze ze znikomą znajomością bezmiaru forineskich dziwactw.
Normalnie, nie lubię więc nie oglądam! odparłam/odwarknęłam, z lekka już poirytowana traktowaniem mnie jak raroga. No i przeciągającym się czasem konwersacji, nagle słuchanej z wielkim zainteresowaniem przez Japończyków (dotąd spali/drzemali/przygotowywali swoje wypowiedzi)
Nie masz żadnej ulubionej dramy, ani aktora ani programu? Nadal nie mieściło się to w nauczycielskiej głowie.
Podniosłam do góry łapkę, dając znak -pas, proszę mi dać chwilę na myślenie. Pożyczyłam od kolegi Japończyka telefon z internetem i wypasiony elektroniczny słownik…
Po dłuższej chwili wydusiłam wypowiedź:
Nie mam ulubionej dramy a w telewizji na Tajwanie. Dodatkowo, jak dotąd jeden raz obejrzałam wiadomości. Poza tym wyjątkiem mój telewizor jest stolikiem i półką na książki, budzik i kubek z kawą, a także wieszakiem na pranie. Dotychczasowo poznany poziom intelektualny popularnych programów powoduje u nieodwracalne zmiany w tkance mózgowej i powala swoim kretyństwem, więc nawet jeżeli akurat na stołówce lub siłowni jest włączony telewizor, staram się go ominąć wzrokiem.
Nauczycielka (z lekka zdumiona moją zdecydowaną opozycją do karnie dukających o oglądanej telewizorni Japończyków) – no, dobrze… Ale dramy? Dramy są bardzo popularne… I takie interesujące…
Nie doprecyzowałam gdzie sobie może dramę wsadzić… Dla wyjaśnienia – drama reprezentuje poziom pierwszych odcinków Klanu, podobnie zaawansowaną grę aktorską i realizowanych niemal amatorską kamerą. Jedyna różnica to – aktorzy są toćka w toćkę identyczni kolorystycznie i kochają przesadzone efekty dramatyczne – czyli drą się wniebogłosy i rozdzierają szaty równie przesadnie, co nieszczerze. Twarze bowiem mają niczym woskowe maski, wzorowane na drewnianej ekspresji Stevena Seagala. A poza tym – jakbym oglądała „Modę na sukces” czy inny emerycki tasiemiec.
Plusem jest to, że dołem lecą napisy –  odzwierciedlające wiernie, co jest mówione. Niestety, jak na moje ograniczone umiejętności – za szybko. Czasem w ciągu 30 sekund przelecą trzy ekrany napisów. Chińczyki umieją to odcyfrować w ułamku sekundy, mi rozkmina zajmuje średnio minutę na ekran.
Nauczycielka smutno zwiesiła główkę, zdruzgotana brakiem współpracy ze strony obcokrajowca, co urażało nie tylko jej patriotyczną chęć krzewienia kultury tajwańskiej w akceptowalnie nieobciachowym wydaniu (to co podoba się obcokrajowcom, czyli – rozpadające się tradycyjne budynki, kolorowe tradycyjne ciuchy etc to tutaj straszna wiocha, bo nie-zachodnie, nienowoczesne etc), ale także powodowało wielkie niezadowolenie jej przodków, gdyż nie umie godnie i dostojnie wypełnić zamierzonego zadania, no i oczywiście włączało niepokojący dysonans poznawczy – zaraz, jak może moja ulubiona drama być niedobra, nudna, kiepska, a w dodatku  i durna???
Więc aby nie popełniła speppuku lub nie skoczyła z Zishan Hall (najwyższy budynek Wendzarni, 13 pięter plus 3 z salami konferencyjnymi, gdzie nie da się otworzyć okna) postanowiłam obejrzeć jakikolwiek film, streścić go i wykazać się stosowną dozą zachwytu na kolejnej lekcji.
Ponieważ zbliżał się koniec świata, wybrałam coś utrzymanego w klimatach apokaliptycznych, i pozwalającego zgłębić mi niespotykane w Polsce zjawisko trzęsienia ziemi, a mianowicie film produkcji ChRL pt Aftershock/ Tangshan Da Dizhen. Moja xiaolaoshi nr 1 popatrzyła na okładkę,
zrobiła oczy wielkie jak 5 zł i zapytała czy aby na pewno chcę „to” oglądać.


Gdy potwierdziłam, wybałuszyła się jeszcze bardziej, i poszła fpisdu, oglądać romantyczne komedie amerykańskie. Druga xiaolaoshi z bardziej nauczycielskim podejściem zasiadła ze mną, i ćwiczyła mój chiński (a co jest tam napisane, a jak on to powiedział, a jak można to czy tamto jeszcze powiedzieć), dodatkowo objaśniając kulturowe niuanse, rodzaju: a co to za puder, czy ja też mogę go kupić żeby się schłodzić, czemu portrety zmarłych, czemu oni tłumaczą jak trafić do ich domu nad ogniskiem z papierowymi pieniędzmi, czemu tak się nad tym synem telepią, czemu Shenzhen itp
-puder z mentolem uzywany jest zamiast klimatyzacji i do chłodzenia bobasowych pup, żeby się im nie zagotowały w pieluchach podczas upału
- portrety zmarłych to relikt religi dao, tepionej przez komunstów. Taki kompromis pomiędzy programową ideą bezreligijności a tysiącletnia tradycją milionów Chińczyków, niezależnie od koloru munduru
- tłumaczą, aby duchy dobrze trafiły w wypadku pomocy/odwiedzin… Gdy prosi się duchy przodków/bożki o pomoc np podczas egzaminu, należy podać jak najbardziej precyzyjny opis siebie… Data, godzina, adres – nie wystarczy! dodaje się nawet i gdzie się będzie siedziało i jak się będzie wyglądać, aby duch na pewno pomógł właściwej osobie, nie sąsiadowi….
- syn to już w ogóle wariactwo – bo to on pozwala bożkom/przodkom/rodzinie przetrwać. Dziewczynki traktowane są po macoszemu, jako te gorsze (bo chowa się je jako czyjeś żony, żadnego pożytku w przyszłości)
- Shenzhen to chiński sen o Zachodzie, specjalna strefa ekonomiczna mająca  wyciągnąć żółty naród zwinnych rączek z technologicznej epoki kamienia  łupanego. Tamtejsze fabryki od Adidasa po Zarę były i są oczkiem w głowie rządu komunistycznego, lokującego konkretne środki w „oazach fortuny” (czyli 6 na chwilę obecną SSE)
Film opowiada historię rodziny mieszkańców przemysłowego miasta Tangshan, obdarzonej przez los bliźniętami zamiast zwyczajowego jednego dziecka. Pewnej nadzwyczaj upalnej nocy ziemia zaczyna się trząść z siłą ocenioną potem na niemal 9 stopni w słynnej skali Richtera, pogrążając pod gruzami większość mieszkańców nowo wybudowanych bloków z wielkiej betonowej płyty. W rumowisku uwięzione są także bliźniaki. Oboje dają oznaki życia – brat rozmawia z ratownikami, siostra stuka kamieniem. Problem polega tym, że przygniata ich jeden olbrzymi kawał gruzu, niemożliwy do zdjęcia z ich obojga jednocześnie bez ciężkiego sprzętu budowlanego (którego rzecz jasna na miejscu nie ma). Mama musi podjąć decyzję – tu i teraz (pod presją ratowników, bo dookoła są i inni uwięzieni, których można wyciągnąć zanim nadejdzie wstrząs wtórny) – które z dzieci wyciągnąć, które zmiażdżyć aby drugie mogło przeżyć… Potem zaś do końca życia będzie się zastawiać, czy jej decyzja była dobrą decyzją?
Jak się okazało następnego dnia – wybrałam naprawdę znane dzieło, które wszyscy na Tajwanie znają (przynajmniej ze słyszenia). Film może nie rzucił na kolana urywając dupę, ale – zły nie był. Przede wszystkim pokazał mi niesamowitą różnicę obyczajową między Europejczykiem a Azjatą – co tu mówić wiele, dobrze że miałam Nico tuż obok, bo wiele tematów mogłabym zrozumieć na opak… Inna sprawa to narracja i akcja – dziecku zachodniej kultury, przyzwyczajonemu do wyrażanych wprost i łopatologicznie zwrotów akcji, w tym wypadku przyszło myśleć i się zastanawiać, używając wyobraźni, bo sceny rwały się niczym u Tarantino, bez ostrzeżenia i informacji o kontynuacji.


Jakby ktoś chciał obejrzeć – jest na yt, z napisami chińskimi i angielskimi hare on twitter
Share on naszaklasaMore Sharing Servicese i naukowo-badawcze oraz nauko-podobne)Recenzje wsze

czwartek, 20 grudnia 2012

Hongkong. Miasto stali, szkła, betonu… i pięciogwiazdkowych toalet.

Przepisy wizowe Republiki Chińskiej jasno mówią, iż obcokrajowiec, co szwęda się bez wyraźnego celu, może szwędać się bezwizowo przez 30 do 90 dni (Amerykanie i Kanadyjczycy krócej, obywatele Unii dłużej), a potem musi opuścić ten piękny i gościnny zakątek świata. Po uzyskaniu magicznego stępelka wylotowego i wlotowego do innego kraju, można wrócić, na kolejne 90 dni (cuzamem do kupy można spędzić niemal pół roku na Pięknej Wyspie). 

Więc moje 90 przydziałowych dni minęło jak z bicza strzelił i należało się udać na emigrację…
Ponieważ nie dostałam odpisu mojego dyplomu ukończenia studiów, nie mogłam się ubiegać o wizę (konieczne jest poświadczenie najwyższego osiągniętego wykształcenia) i musiałam standardowym polskim sposobem – kombinować. Cóż. Wiza i inne papierkowe sprawy – następnym razem. Drobiażdżek…
Na lotnisko dotarłam dużo za wcześnie – żegnaliśmy całą większą paczką koleżankę, odlatującą na dobre z Tajwanu po dwuletnim pobycie. Znałam ją słabo, miła osoba,wesoła i pomocna, obdarzona ulubionym przeze mnie ironicznym poczuciem humoru – ale nic więcej. Nie zdązyłam się zżyć. Natomiast Tajwanki mniej lub bardziej otwarcie pociągały nosami i chlipały, nawet Młodociany (z którym razem pracowała w jednym buxibanie) miał oczy szkliste i wygląd ogólnie niewyraźny. Jak to ujął – przyjaźń z obcokrajowcami to piękna rzecz, ale smutna. Obockrajowcy są weselsi, bardziej spontaniczni, bardziej otwarci, przyjaźniejsi – ale zawsze nad taką przyjaźnią ciąży odium rychłego rozstania. Pozwoliłam mu się wychlipać na osobności pod pozorem, że zostawiłam na parkingu coś-tam (okazywanie emocji na forum publicznym to grzech ciężki) przy motorze, podałam smarkatkę i gorącą czekoladę na otarcie łez. I zrobiło mi się smutno niemożliwie, bo ja też kiedyś wyjadę, i zostawię takie małe stadko szlochających i smarkających ukradkiem znajomych.
Lecąc, myśli miałam zatem czarne jak smolista noc, otaczająca mnie i Airbusa. Nawet na gwiazdy nie patrzyłam, pogrążona w gorzkich rozrachunkach z przeszłością i teraźniejszością. Hongkong powitał mnie – rozjarzonymi światłami, niezwykle pomocną panienka za kontuarem Immigration Office, która użyczyła mi swego Ipada abym mogła w mailu sprawdzić adres docelowy i wpisać go w obowiązkowy karteluszek oraz – darmowym telefonem, a raczej możliwością bezpłatnego telefonowania na lokalne numery używając białych aparatów rozwieszonych dosłownie na każdej ścianie…
ShaTin, czyli miasteczko ( a raczej bardziej dzielnica) w którym udało mi się znaleźć nocleg znajduje się za górami i lasami oraz morzem… Serio.
Nowe lotnisko Chek Lap Kok został oddany do użytku w 1998. Zastąpił dotychczasowe międzynarodowe lotnisko Kai Tak, zlokalizowane bardzo dogodnie dla podróżnych, w środku miasta (gdzie gigantyczne Jumbojety śmigały nad kamienicami). Tak to wyglądało:

A że ziemia w Hongkongu jest droga (bo albo zabudowana mieszkaniami dla około 7 milionów Chińczyków, albo nienaruszalnie przeznaczona na parki narodowe i rezerwaty), to nowe lotnisko wybudowano na  sztucznie usypanej wysepce :D Popularne rozwiązanie w zatłoczonych krajach Dalekiego Wschodu, podobny pomysł wykorzystali Japończycy przy budowie Międzynarodowego Portu Lotniczego Tokio- Haneda czy Kobe – Kansai.
O budowie lotniska, z archiwalnymi zdjęciami na filmiku (polecam, zwłaszcza jeżeli za uważa się za ekscytujące śmignięcie tuż nad A4 w Krakowie-Balicach). Nie trzeba ściągać, wystarczy obejrzeć na podglądzie 10 minut
http://chomikuj.pl/runner07/Lotnictwo+(katasrofy)/Lotniska/In*c5*bcynieria+ekstremalna+-+Budowa+lotniska+w+Hongkongu,291762086.rmvb

Efekt? Lotnisko na środku morza łączy z wybrzeżem i Kowloonem zarąbisty most, długości naprawdę konkretnych 26 kilometrów oraz podmorski tunel dla metra, podjeżdżającego pod terminal. Mamy więc morza. O lasach już mówiłam – prawie połowa terytorium Specjalnego Regionu Administracyjnego HongKong składa się z zielonych obszarów rezerwatów przyrody. Perła Orientu położona jest malowniczo na wzgórzach, więc aby ułatwić przedostawanie się z biznesowej (starej, dyplomatycznej etc) części w rejon sypialni zwanej też Nowymi Terytoriami (dokupionymi przez Anglików w epoce kolonialnej), wykuto potężne tunele. Więc za górami, za lasami i morzami stał wieżowiec, nie najwyższy wcale (najwyższy ma 484m i jeszcze nie do końca oddano go do użytku), bo liczący bagatela, 39 pięter (Chińczycy panicznie boją się czwórek, więc budują albo 39 albo 50 piętrowe apartamentowce, bo czwórka przynosi nieszczęście) – a wieżowcu, na nie-najwyższym piętrze księżniczka Majia dostała materacyk tuż przy oknie z takim  widokiem…
Dzień spędziłam pracowicie, dyplomatycznych przeprawach (bo może jednak byście mi mili panowie dali jakąś inną wizę? albo tą szkolną, albo jakąś specjalną?) w budynku o dumnej nazwie, której nikt nie używa, zastępując ksywką – Lego Plaza lub Tetris  Plaza. Ciekawym akcentem mogę nazwać spotkanie dwóch chudych jak szczapy Murzynów z Kenii, którzy na co dzień zasuwają w Hongkongu, a w weekendy startują w maratonach, i akurat w sobotę wypadł maraton w Tajpej, więc wpadli po dokumenty, a potem wraz ze mną truchtali po dwóch wieżach Lego Towers (ambasada tajwańska mieści się bowiem w dwóch lokalach, usytuowanych w dwóch skrzydłach Plaza, na zupełnie różnych piętrach, i trzeba ganiać od Annasza do Kajfasza i apiać).
Oczywiście wjechałam tramwajem po stromiźnie, wjechałam jednokierunkowymi ruchomymi schodami pod Wzgórze Wiktorii, poszłam do meczetu – tak, Hongkong posiada meczet! Dla Pakistańczyków i Ghurków, będących dawniej trzonem armii. W meczecie bezzębny staruszek o ciepłych oczach w rewelacyjnym, staroświeckim kantońskim (Phoebe, moja gospodyni i oprowadzaczka po mieście była zachwycona) i poprawnym angielskim wprowadził mnie w szczegóły turystyczne, i zadziwił – tym, że wiedział, gdzie Polska, że Wałęsa, że Kaczolot, że jesteśmy w UE. Ponadto zaliczyłam trzygodzinny spacerek po wzgórzach, wizytę w nawiedzonym domu oraz konsumpcję kaczki kantońskiej najbardziej wrednymi pałeczkami jakie znam – długimi, śliskimi i plastikowymi, z których gruby i jeszcze bardziej śliski makaron spada do miseczki, chlapiąc dookoła rosołem… A! I nauczyłam się chińskiej (i bardzo niegrzecznej, nieuprzejmej i trącącej wioską) sztuki obgryzania kosteczek wraz z wymamlaniem szpiku:D
Ogólne wrażenie moje po podróży do Hongkongu?
Kiedy niemal o północy dobiłam lotniska w Kaohsiung, wycharczałam setnie zmordowana – ooooch jakże piękne jest to miasto!
budynki są małe -tylko 4 do 20 pięter, poza tymi w ścisłym centrum!
ulice takie szerokie!
tyle zieleni!
i palmy między jezdniami!
i tak mało obcokrajowców!
i tak tanio!
i ludzie tacy mili!
i tak spokojnie!
i tak ciepło!
i nie wieje! bo w Hongongku na górze wicher telepał mi aparatem i rozwiewał resztki koafiury mało nie pozbawiając głowy
i tak tanio!
Po ostanim wykrzykniku mój szofer popatrzył na mnie z lekkim ogłupieniem – że co proszę? Pani słonko przypiekło czy spożyła pani jakiś środek niezbyt legalny? Niestety, kontrast zrozumie tylko ten, kto wybył i przybył :D
Nie powiem, Hongkong urzeka – nie bez kozery zowie się Perłą Orientu. Zdumiewa strzelistością panoramy wybijającej się pod niebo, rozbraja reliktami kolonialnymi w rodzaju dwupiętrowych autobusów i tramwai. Specjalny Region Administracyjny jest zatłoczoną aglomeracja, gdzie angielski z rozmaitymi akcentami miesza się z kantońskim chińskim przyprawionym dialektami z innych stron świata. Po ulicach mkną lub wloką się porszaki, ferrari, bentleje i BMW, nie wywołując żadnego zainteresowania – wszak bogatych ludzi jest tu pod dostatkiem. Rozwiązania technologiczne – dla budynków, tuneli, mostów, kolejek, tramwai, komunikacji miejskiej budzą dziką zazdrość w patriotycznym sercu obywatelki Kraju Falującej Orchidei…
A toalety są zaiste pięciogwiazdkowe – nawet te publiczne, bezpłatne. Muszla klozetowa - a nie kucana, umywalki z dwoma kranami (jeszcze jeden relikt angielskiej dominacji), automatyczne spłuczki i mycie deski klozetowej wraz z dezynfekcją jak w niemieckim MacDonaldzie, a wszytsko skąpane w blichtrze drewna, marmuru, luster i szkła, z uspokajającą melodią sączącą się z niewidocznych głośników… Może miałam szczęście, bo Phoebe musi często bywać w tzw loo, więc wybierała tej najlepsze – ale to co widziałam zaskakiwało. Miejsce bez wątpienia inne niż mój Tajwan, moje pierwsze azjatyckie doświadczenie – bardziej europejskie.
Jednak dla mnie jest to metropolia bez duszy, bez ciepła, właśnie ze stali, betonu, szkła i prętów zbrojeniowych. Ludzie mkną nie patrząc na boki, trzeba się na chama wbijać pod koła samochodów aby przejść przez ulicę, z uwagi na drapacze chmur łapiące słońce – chodniki i uliczki spowija chłodny, wręcz zimny grudniowy cień… Natomiast park na Wzgórzu Wiktorii – to osobna bajka, opisze następnym razem :D

wtorek, 18 grudnia 2012

Polska w tajwańskich wiadomościach


Siedzę sobie kulturalnie rozłożona w na łożu wielkości małego lotniskowca, obłożona książkami, gdy spokój mego skupienia narusza telefon. Dzwoni Młodociany, w azjatyckim zadku mający europejskie normy savoir vivre zakazujące burzyć spokój cudzego ogniska domowego telefonami po 22- chyba, że potop, pożar i najazd szarańczy.

Tajwańczycy dzwonią i o północy, jeżeli właśnie mają do ciebie sprawę… Rekord pobiła w zeszłym roku koleżanka Żorżeta, dzwoniąc do menadżera akademika z awanturą w mym imieniu – o drugiej w nocy :D Jakie by to nie było niegrzeczne – odniosło pewien skutek, menedżer kłaniał się mi i Katarzynie w pas, natomiast  nie miało to żadnego wpływu na głośno demonstrowane życie erotyczne sąsiadów, odtwarzających z lubością ściezkę dzwiękową z pornola po 12 w nocy…
Z wrażenia odebrałam po chińsku, wei?, więc po chińsku usłyszałam stanowcze polecenie włączenia telewizora, bo właśnie w wiadomościach mówią o moim kraju, i tatulo Młodocianego chce skonfrontować informacje jakie w telewizorni zobaczył. W duchu  klnąc ile wlezie, odnalazłam pilota, podłączyłam telewizor, od przyjazdu nie ruszony… i zdębiałam.
WIOCHA!WIOCHA!WIOCHA!Wiocha po całości!!! Żebym się musiała za własny kraj i państwowe koleje wstydzić!
Bo w wiadomościach na końcu świata hot newsem był „Polarny Kibelek”, proszę spojrzeć TUTAJ, jeśli ktoś nie dowierza…
Generalnie chodziło o uświadomienie Tajwańczykom, że ich marudzenie o zimie jest bezpodstawne, bo gdzie indziej mają gorzej. Ktoś potraktował ów mrożący krew w żyłach (i zadek oraz siuśki) kibelek jako normę dla kraju Falującej Orchidei… Całe szczęscie bez stygmatyzacji, raczej jako ciekawostkę w rodzaju lodowego hotelu oraz wiadomy znak nadchodzącego końca świata… Ale mi było straszliwie głupio!!! No dobra… Komentarze pod tekstem są wyjątkowo prześmiewcze… Zaczynam rozumieć Chinki kucające na deskach sedesowych.
Jestem głęboko rozczarowana faktem, że muszę się za mój kraj wstydzić. Jak nie debeściarski kaczolot lądujący na brzózce jako obciach wszechczasów, to zmrożony kibel. Mamy masę rzeczy, którymi możemy – i powinniśmy się chwalić. A niestety, świat zna nas jako alkoholików, rozgrzewających się spirytusem przed wejściem do toalety.
I jak ja mam teraz wytłumaczyć moim Tajwańczykom, że nie mieszkam w igloo, w zimie jest u nas w domach ciepło i przyjemnie, i że warto do nas przyjechać???

wtorek, 11 grudnia 2012

Tajwańskie państwo nad-opiekuńcze i inne drobne absurdy

Tajwan jest krajem przyjaznym pod każdym względem. Serio. Dba o swoich obywateli, dofinansowuje oświatę itp. A przybysza z Zachodu, nawykłego  do kombinerstwa, szerokiej interpretacji zasad i przepisów oraz ogólnego wcielania w życie zasady – umiesz liczyc, licz na siebie – może zaskoczyć na wiele sposobów.
Zaskoczenie pierwsze.
Zajęcia, profesor mówi o fali niezadowolenia społecznego z powodu wysokiej stopy bezrobocia… Pytam, ile to ta wysoka stopa wynosi, bo tu raczej nie widziałam Ferdusiów Kiepskich, tylko każdy jakoś zajęty (albo zajętość pozorujący). Padła odpowiedź… no, jest największa od lat, naprawdę od chyba 30 lat nie była aż taka astronomiczna, wstyd przyznać… prawie 5%. Wybuchnęłam głupawym rechotem, szybko powściągniętym, bo nie chciało mi się wgłębiać w politykę społeczno ekonomiczną oazy dobrobytu zwanej tu Krajem Falującej Orchidei i przyznawać, jak to u nas różowo…
Chwilę zastanowiło mnie tutaj bezrobocie faktyczne, czyli to pacyfikowane rządowymi programami tworzenia nowych miejsc pracy w stylu „parkingowy w centrum handlowym, podający karteluszki z machiny a potem wtykający je w machinę do otwierania szlabanu” , jak to by wyglądało bez rządowych grantów na dublowanie etatów… ale dałam sobie spokój, Tajwańczycy lubią pracować, w pracy widzą sens swego życia i sposób na potwierdzenie swej wartości w oczach przodków i szeregu buddów.
Zaskoczenie drugie
Musze polecieć do Hongkongu, w celu uzyskania wizy (jako obywatel UE mogę przebywać na Tajwanie bez wizy 90 dni, potem won!). Ponieważ nie posiadam karty kredytowej umożliwiającej mi między innymi nieograniczone zakupy i te pe, poprosiłam o pomoc kolegę, z kraju w którym taki kawałek plastiku dostaje się bez problemu w wieku jeszcze wózeczkowym. Kolega zabukował bilet wedle zaleceń, ja dostałam maila z potwierdzeniem rezerwacji…
Wszystko normalnie, prawda? Niezupełnie, dwa dni po dokonaniu rezerwacji przyszła mi na maila straszliwa bumaga od China Airlines, a w niej info o konieczności…. uwiarygodnienia  dobrowolnej płatności przez kolegę. Czyli - transakcja zakończona, kasa przelana, ale teraz narodowy tajwański przewoźnik musi się upewnić że podły cudzoziemiec nie skradł karty drugiemu cudzoziemcowi i nie rozrabia jak pijany zając a całość procesu rezerwacji odbywała się za zgodą stron, wspólnie i w porozumieniu. Więc musiałam z Brendonem jechać do siedziby CAL, gdzie on jako tzw third party musiał się wylegitymować z 3 (trzech!!!) dowodów tożsamości, okazać obie strony karty kredytowej i pozwolić je skserować oraz podpisać papiórek na poświadczenie dobrowolności pomocy niejakiej Madzi o nazwisku niemożliwym do wymówienia.
PS. Lecę dziś, około 19 czyli w samo poludnie czasu polskiego, cyrk z podpisywaniem też odbył się dziś :D
Zaskoczenie trzecie
Biblioteka.
Umówiłam się z moimi tutorkami na oglądanie filmu w piątek, dostałam karteluszek alias tymczasowa karta biblioteczna, zamieniłam go na DVD i słuchawki, film obejrzałam. W poniedziałek miało się to odbyć analogicznie, ale zamaskowana pani przełożona gnąc się w ukłonach i przepraszając mnie kwieciście za błąd studentki co mi kartę wydała i drugiej co mnie do sali z filmami wpuściła, kazała spadać na drzewo, bo mi filmów oglądać nie wolno, bo karty nie posiadam, tzn posiadam ale nie z numerkiem. Aby uzyskać numerek mam wypełnić kwestionariusz oraz wpłacić depozyt w wysokości 1000NTD (czyli prawie 150 zeta).
No więc dymam z tym kwestionariuszem i 1000 NT w zębach, aby cholerny numerek uzyskać, a tam przemiła pani nr 2 mówi, że nie muszę, bo jak chcę na miejscu korzystać z zasobów biblioteki, to wystarczy karta moja Wendzarniowsko – HuaJuDżonSinkowska. No to OK, z lekka poklęłam na to latanie, lecz zaoszczędzone 1000 NTD mnie nawet ucieszyło (obiadki na tydzień mam opłacone).
W piątek z moimi xiaolaoshi przybywam zatem do biblioteki, i….. noż w mordeż jeża jeżozwierza, motyla noga łamana razy pięć!!! Przemiła pani numer 2 informuje mnie, że jednak popełniła błąd, i nie mogę wejść sobie filmów pooglądać, pomimo tego, że w środę pięciokrotnie zapewniała, że jednak mogę. Ależ mną zatepelało….. Ooooo… chyba para mi uszami poleciała.
Panią po angielsku zbluzgałam od kretynek niedouczonych, robiących problemy i nadających się do jeżdżenia na szmacie a nie pracy w przybytku oświaty, i informując gdzie mam jej solli solli veli solli ajm veli solli pożyczyłam od Nico tysiaka i kupiłam najdroższą nalepkę w karierze swojej edukacyjnej… A wszytsko to dlatego, że trzeba chronić cenne książki i DVD przed zniszczeniem przez obcokrajowców, którzy bibliotek u siebie nie mają i DVD widzą pierwszy raz w zyciu i spalą wzrokiem, lub nieczytym dotykiem białych dłoni, pomimo tego, że będą pod kuratelą lokalsów…
Zaskoczenie czwarte
Pijemy kawkę z Saszką i Jaśką. Saszka lat 27, po 5letnim stypendium (2 lata kursu językowego plus studia licencjackie) w Japonii jest teraz beneficjentką rządu tajwańskiego i w ramach trzyletniego stypendium Ministerstwa Edukacji pisze pracę magisterską. Jaśka ma lat 30 i masę kasy, ukończyła studia we Władywostoku, popracowała kilka lat w Moskwie i stwierdziła że zgromadzone oszczędności pozwolą jej miło i przyjemnie żyć na Tajwanie i tu studiować… Ponieważ jakieś dziwne historie z wzajemną uznawalnością  wykształcenia nieco wpłynęły na jej tok edukacyjny, obecnie studiuje filologię angielską w koledżu, a nie na magisterskich uzupełniających… Bywa. I tak oto Jaśka (lat 30) i Saszka (lat27) przy miłej kawce z papieroskiem zaczynają się zbierać bo – uwaga! ma je dziś nawiedzić nauczyciel. OK. Żeby sprawdzić ich „warunki mieszkaniowe”. Co??? Zdębiałam z lekka, a Sasza z krzywym uśmiechem kontynuuje – no czy nie ma alkoholu i karaluchów, czy warunki są dobre, czy tynk s sufitu nie leci bardziej niz przeciętnie i czy majtki składamy w kosteczkę, więc sorry Madzia, musimy spadać. Bo uczelnia jest odpowiedzialna za studentów swych…
Pytam Maxa, a on, że owszem i u niego w domu też miał być nauczyciel po kolędzie, ale stanęło na tym, że Młodociany tylko focie wysłał, dokumentując, że mają w domu łazienkę (tzn w budynku), że śpi sam w łóżku i nie musi mieszkać  w kartonie ani chatynce z bambusa…
Tia…. A sądziłam, że nad Wisłą jest absurdalnie…
Share on faceb
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...